czwartek, 29 grudnia 2011

Uciec do legii



       Od zawsze byłem fanem survivalu. Jak przetrwać miesiąc mając 10 zł, paczkę przeterminowanych płatków śniadaniowych i kilka kromek suchego chleba, na dodatek właśnie jest środek zimy,a ogrzewanie szlag trafia. To były czasy! Zazwyczaj jednak cieszyłem się sztuką przetrwania oglądając ją w telewizji. Powszechnie znany i uwielbiany zjadacz największych plugastw egzystujących na Ziemi - Bear Grylls, zarazem ex komandos i sportowiec ekstremalny w 2005 roku zrealizował film o szkoleniu w Legii Cudzoziemskiej. Jak to w jego zwyczaju bywa, postanowił na własnej skórze przejść trening. Zebrał grupkę 12 gniewnych ludzi (min. czystego narkomana, byłego żołnierza, geja-projektanta sukni ślubnych), wyjechali do Afryki i poddali się "największej próbie wytrzymałości w ich życiu".

Wszystko zaczyna się na czarnym lądzie. W początkowych scenach - krótkie wprowadzenie i pokazanie bandy łajz i mięczaków pragnących przeżyć romantyczne chwile w legii. Po pierwszym dniu cała marzycielska osnowa pryska i szybko zaczynają się wyłamywać pierwsi rekruci. Przez okres całego programu każdemu z uczestników jest poświęcone kilka chwil, gdzie są ukazani w materiale nagranym przed wyjazdem. Nielicznym udaje się skończyć kurs i otrzymać kepi (ta ich głupkowata czapka).

Nawet Agatę przez chwilę wciągnęły męskie zmagania z honorem i wytrzymałością fizyczną. Osobiście przypomina mi to chwile spędzone w harcerstwie, może nie były aż tak hardcorowe, ale miały ten specyficzny dla siebie smak.
Polecam:

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Czy Boże dziecię narodziło się w supermarkecie?




W Skarżysku na alei Józefa Piłsudskiego, niedaleko sanktuarium Matki Bożej Ostrobramskiej, a zarazem przy dwóch marketach, pojawił się transparent z hasłem: "Czy Boże dziecię narodziło się w supermarkecie?". W końcu ktoś to głośno zakomunikował! Cały przedświąteczny szał. Pędzimy by nie wykupili całej kapusty kiszonej, bo jest w promocji o 15 groszy tańsza! Zapominamy po co te święta! Hej - nie wiem co kupić temu i temu w prezencie; przez te kolejki przy kasie boję się, że się nie wyrobię z lepieniem pierogów; dziecko płacze, rodzina się denerwuje, tylko po to by wigilia wyszła na tip-top! Czy na prawdę wszyscy zapomnieli o czym są te święta?

Jak to mawiał Borat - Not !

Coś wulgarnego mnie strzela, gdy widzę tego typu frazesy, które niczym pierogowy farsz wpychany jest w każdego lokalnego, nie umiejącego samodzielnie myśleć, fanatycznego imbecylo-kretyna. Zapewne Boże dziecię nie narodziło się w Tesco, ale co to ma do rzeczy? Równie dobrze zapytam czy Jezus urodził się w:
- kościele
- przy stole wigilijnym
- w warzywniaku
- w sklepie z karpiami
Jeżeli ktoś chciał zbojkotować przedświąteczny szał zakupowy, wybrał pojebane hasło! Co to w ogóle ma wspólnego ze świąteczno-rodzinną atmosferą przy stole? Co to ma wspólnego z religią? Nie da się nie ominąć kolejek przed świętami, bo jest tylko jedna data urodzin Jezusa.

Czy ty kretynie, który wymyśliłeś ten baner, czy ty idioto co napisałeś ten slogan zastanowiłeś się nad nim? Czy wiernie posłuchałeś innego barana co nawołuje do bredni?


P.S. Maryja i Józef byli biedni, jakby żyli w dzisiejszych czasach w Polsce, to zgadnijcie, gdzie zaopatrywaliby się w jedzenia? - K.

niedziela, 25 grudnia 2011

święta



świąteczny poranek
odświętne ubrania
(nie) świąteczna pogoda
życzenia świąteczne
świąteczne dania
przygotowane w przedświątecznym zgiełku
świąteczny Kevin 
prezenty na święta
pod drzewko świąteczne
świąteczna atmosfera
zdominowała cały świąteczny dzień
brak świętego spokoju w nocy
przejedzony obolały brzuch
 a za oknem kretyni rzucający petardy po alkoholowej pasterce


środa, 14 grudnia 2011

Kawa, cycki i Złotopolscy



       Intensywny tryb życia, podburzany kofeinową rewolucją niesamowicie daje się ostatnio we znaki. Jeszcze kilka minut temu miałem ułożony w głowie cały wpis, w tej chwili gdy już siedzę w piżamie i myślę tylko o śnie nic nie potrafię napisać. Cztery do pięciu godzin - tyle przez ostatnie kilka, a może już kilkanaście dni śpię. To niesamowita zmiana w porównaniu do wcześniejszych dziesięciu poświęconych na łóżko. Jak wtedy zaoszczędziłem, to teraz mi się zwróci? Ciągły bieg i szamotanina. Praca, pierdoły do załatwienia, dom, chwila relaksu, sen. Jeżeli tak wygląda życie przeciętnego człowieka, to życie samo w sobie musi być smutne i złe. Pogoń za gotówką, po to by lepiej żyć, zarazem tracąc zdrowie. Mając zaoszczędzone kilka złoty, chorujemy i wydajemy na polepszenie stanu swego ciała i umysłu. Tak w kółko. Nawet nic zwięzłego nie przychodzi do głowy, tylko same pierdoły i oczywistości. Serialowa realność - usiąść na kanapie przed tv i obejrzeć kolejny odcinek Złotopolskich. Tak banalne życie jak ten tekst.


Jak dobrze, że przynajmniej cycki istnieją.

niedziela, 11 grudnia 2011

Death Note



         Od dwóch lat brat usilnie namawiał mnie do obejrzenia mrocznego, psychologicznego anime. Jego bohater znajduje upuszczony przez jednego z bogów notes śmierci. Wpisując tam nazwiska zabija przestępców, w ten sposób chce stworzyć nowy lepszy świat w którym będzie władcą. Wszystko byłoby pięknie, ale na drodze staje mu detektyw "L". Brzmi nawet interesująco, ale co z tego jak ja nie cierpię mangi i anime. Długo biłem się ze sobą, aby to obejrzeć. W końcu ciekawość i chęć sprzeniewierzenia się jakiemuś serialowi wygrała! Wedle komentarzy na www.kreskoweczki.pl (nie warto ich czytać bo ludzie strasznie spoilerują) cały serial jest bardzo krótki jak na anime - 37 odcinków po pół godziny. Po obejrzeniu wszystkich z chęcią skróciłbym całość o połowę. Zbyt duże nagromadzenie niepotrzebnych wątków, które albo przynudzają niszcząc dramaturgię, albo są po prostu głupie. W połowie serialu twórcy posunęli się do tego stopnia, że już prawie przestałem go oglądać, gdyby nie to, że Agata postanowiła obejrzeć kilka odcinków w przód i tym samym mnie zachęcić. Dzielnie dotarłem do tragicznego końca. Teraz nastąpi krótka ocena:


MUZYKA: 9/10

Lubię zaczynać od najmocniejszego punktu, tym bardziej jeżeli jest to muzyka. Słychać w niej multum cytatów z kultury europejskiej min. z Carmina Burana, świetnie wciśnięty fragment "Requiem" Mozarta i nie mogące być nie zauważonym "Kyrie eleison". Całe to plumkanie jest idealnym tłem do rozgrywającej się akcji. W późniejszych odcinkach w intro pojawia się jedyny japoński zespół jaki znam
Ale! To muszę przyznać do 20 odcinka umierałem za każdym razem gdy serial się zaczynał i kończył. Popowa pioseneczka w mrocznej historii.


KRESKA:6/10

Do przecierpienia, czasami miała swoje wzloty. Zdecydowanie zabrakło mi oświetlenia noir.


FABUŁA: 7/10
Ma sporo mocnych i bardzo interesujących punktów, ale czasami bywa pretensjonalna, głupia. Sporo zagrywek typu: zobacz jacy bohaterowie są inteligentni, ty byś nigdy nie wpadł na takie rozwiązanie! Największa rzecz jakiej nie mogę przeżyć to zakończenie. Jeżeli to wina producenta, to jeszcze zrozumiem, gorzej jeżeli scenarzysty. Wtedy przy pierwszej sposobności wyrwałbym mu jaja. Największy plus - oryginalność, mroczny charakter i dramaturgia na wysokim poziomie. Zmyślne dialogi. Świetnie ukazane przepoczwarzanie się głównego bohatera ze zwykłego chłopaka w niezłego manipulanta i psychopatę.


Całość po obliczeniu średniej wychodzi na 7,3

Na zakończenie. Czy ktoś mi może wyjaśnić, dlaczego w mangach Azjatki zawsze mają wielkie cyce? Aż tak są niedowartościowane?

piątek, 9 grudnia 2011

Zombieland




       Godzina szósta minut trzydzieści. Odczuwam uciska na duchu, ale zwlekam się z wyra. Chwile potem bez życia ładuję się do przepełnionego tramwaju. Jeden przystanek, drugi, trzeci, czwarty. Zaparowane okna zlepiają się z rozmazanymi szarymi budynkami. Stopniowo bydło ładuje się do środka, a ja jestem jednym z nich. Na zewnątrz pada ni to śnieg ni to deszcz. Kolejny przystanek - nareszcie mój. Krok, krok, krok, stop. Zapchana winda pełna zombie wjeżdża na piąte. Dalszy dzień szkolenia. O 9 dostaje słuchawki i karzą mi sprzedawać Netię. Po 200 telefonie następuje 14:40. Możecie iść do domów. Z samego koniuszka Bronowic na piechotę do ScanMedu.

- Dzień dobry! Przyszedłem się umówić na wizytę z lekarzem. Potrzebuję zaświadczenia, że mogę podjąć naukę.
- Dobrze, to umówię pana na 16:15 w poniedziałek. Potrzebuję jedynie legitymację.
- Ale ja właśnie przyszedłem po to zaświadczenie, aby wyrobić legitymację.
- To bez tego nie mogę pana umówić.
- A nie może być zaświadczenie, że jestem uczniem?
- Ostatecznie... może.

No to teraz do Cosinusa.Znów kilometry do pokonania. Gdy dotarłem - wchodzę do sekretariatu.

- Dzień dobry! Czy mogłaby mi pani wystawić zaświadczenie, że jestem uczniem?
- Ale pan nie przyniósł orzeczenia lekarskiego.
- Tak, ale potrzebuję to zaświadczenie, aby móc pójść do lekarza.
- Bez niego nie mogę wystawić.
- Czy pani rozumie moją patową sytuację? Potrzebuję jednego zaświadczenia, aby móc zdobyć drugie. Teraz dowiaduję się, że aby zdobyć drugie potrzebuję pierwszego.

Po namowach, wbrew administracyjnym przepisom dostaje zaświadczenie, które de facto według rozporządzenia ministra zdrowia i opieki społecznej jest wymagane od:
"...uczniów tych szkół, studentów oraz uczestników studiów doktoranckich, którzy w trakcie praktycznej nauki zawodu lub studiów będą lub są narażeni na działanie czynników szkodliwych, uciążliwych lub niebezpiecznych dla zdrowia..."
Jakie niebezpieczeństwo czyha na mnie przy uczeniu się organizacji reklamy? Zachlapię się farbkami na śmierć? Urwie mi dłoń od robienia notatek? Już to widzę jak rozpadam się na kawałeczki, przy każdym naciśnięciu długopisu na kartkę. W szpitalu mi mówią: "A widzisz? Jednak nie byłeś zdolny do podjęcia nauki, rozleciałeś się w drobny mak! Teraz możesz pozwać tamtego lekarza, który wystawił ci zaświadczenie!". Rozprószony po całym łóżku przytakuję i efektywnie zamieniam się w zombie.

środa, 7 grudnia 2011

Horror!




        Zgroza i przeznaczenie po wsze czasy - dłoń w dłoni - pędzą po swych ścieżkach. Drżącymi palcami wystukuję kolejne podszepty tańczącej obok makabry. Na myśl o potwornościach - trwoga przeszywa ciarkami. Jeszcze nie tak dawno pełen radości i optymizmu. Do czasu. A jaki czas i jakie miejsce muszę publicznie obarczyć okropieństwem? Ach, gdyby nie ten wczorajszy dzień, gdyby nie wszystkie inne dni z rzędu. Stawiane zawczasu cele okazały się błędnymi. Parszywe, plugastwo! Niewierne psy i hultaje! Potępiam was! Pięty w rozgrzane żelazo powkładać! 

Dość gniewu. 

Horror się rozegrał. Na scenie Hamlet kuty w bok, z którego właśnie krew wyciekła i w ostatni krąg piekła kieruje krok. Hej kruki, sowy, orlice! Na co wam było skrzeczeć! Zostałem potępiony, a przede mną już nic. 






 Googel zabrało mi reklamy i trzynaście euro, które tak mozolnie, acz gorliwie zarobiłem. Bo jakiś tam regulamin czegoś tam zabrania.


Polscy facebookowicze nie dali rady




      Wczoraj kilka minut po północy dowiedziałem się o śmierci Villas, niezwłocznie postanowiłem zrobić zrzut ekranu z facebooka. Troszeczkę przeliczyłem się z oczekiwaniami. Pół setki osób w 24h to jeszcze nie jest szał. Widać albo mało kto ją kojarzył, albo (co gorsza) Polacy nie są, aż tak bardzo upośledzeni umysłowo jak myślałem. Czemu gorzej? Bo trudniej mi będzie narzekać na hipokryzję. Po kilku dniach na durne kawały typu - czemu Villas nie jeździ na łyżwach? - bo nie żyje. Nie mógł bym powiedzieć - takie żarciki były zabawne za pierwszym razem. Nie możliwością byłoby wtedy też puszczenie tego oto utworu:



Dla potwierdzenia teorii, będę chyba musiał czekać na Kazika. Już i tak powoli zaczyna nie dogorywać umysłowo, więc może niedługo odwali kitę?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Anglizacja




   Kilkaset lat temu nijaki Rej(man*) pisał "Polacy nie gęsi, ołpen spejsa nie mają tylko go otwartą przestrzenią nazywają...", a może to było "Kurwa mać! Mówcie po polsku!". Co ciekawe jeden z potomków poety pełnił funkcję Amerykańskiego ambasadora w Polsce, zmarł był w 2009, ale to tak na marginesie. Wracając do angielskojęzycznej nomenklatury, która niczym HIV w Afryce rozprzestrzenia się po naszym biednym kraju. Pomyśleć, że przez tyle lat udało nam się uniknąć rusyfikacji i germanizacji. Jak to się stało, że dziś podczas pierwszego dnia szkolenia dowiaduje się, że na przełożonego mam mówić team leader, na miejsce pracy open space, po robocie mogę mieć meetingi, a moją posadą jest call center. Nie to, żebym był jakimś wybitnym polonistą, wręcz na odwrót. Prawda, posiadam pewien dar językowy, ale to tylko nieliczne mogą potwierdzić. 
Mimo wszystko, żyję w tym kraju, mówię i myślę po polsku. Redagując blog staram się patrzeć w słownik, w książkach szukać ciekawych sformułowań i ubarwiać tekst wszelakimi synonimami. Przez dziwne i niepotrzebne zapożyczenia, ani nie popiszę się erudycją, ani nie poczytam Keatsa w oryginale. Więc po co one? Ano - bo wszystko co zza zachodniej granicy jest lepsze. Nic dziwnego, że najpierw trzeba tam zdobyć sławę, aby uznali artystę w kraju. Prostym przykładem będzie Polański. Nakręcił "Nóż w wodzie", polscy krytycy nie zostawili na nim suchej nitki. Dwa lata później, kiedy pomieszkiwał we Francji, dostał nominację do Oscara. Nagle ni z gruchy ni z pietruchy okazało się jakiego to mamy genialnego reżysera. Przykłady można mnożyć, potęgować i silniować(silnić?). Ażeby już nie narzekać, naprawdę lubię język angielski, więc ku pokrzepieniu serc:

   


*przypis autora 

PS Obrazek z ostatniego posta idealnie przedstawia ostatnie dwa dni. Było pięknie upojnie. Do tej pory nie wiem co miałem na myśli pisząc tamten tekst. K.

PPS Chyba mnie choroba jakaś bierze. K.

niedziela, 4 grudnia 2011

Ciasto było dobre!




             Właśnie minął dzień pełen urodzin Agaty. Czas najwyższy zanurzyć się w śnie. Solenizantka odpadła wcześniej niż się spodziewałem, ale to i tak jest niczym w porównaniu z idealnie wymierzonym czasem, jaki spędziliśmy na wszystkich świątecznych atrakcjach. Niedługo po godzinie dziewiątej wykrzesaliśmy kilka iskier rozpalających pokój. Udało nam się wstać. Termometr zawiódł (patrz wpis sprzed ponad tygodnia). Mimo czarno kosmicznej temperatury, tej znad atmosfery, gdzie kosmonauta wychodzi w skafandrze - przebiliśmy stereotypy, a nawet udało się przebrać! Od wschodu słońca do zachodu i jeszcze kilka godzin po, Agacie zostały zaserwowane atrakcje godne Rzymsko-biesiadnej rozpusty. Obecnie nic w pobliżu nie nadaje się na bloga, nie nadaje się do zobaczenia. Jedynie kilka butelek w lodówce (z ponad 30) jeszcze jest przydatne do spożycia! To będzie idealne rozpoczęcie kacowego dnia.

piątek, 2 grudnia 2011

Urodziny+koniec bezrobocia



Stało się! Podpisałem umowę, będę kapusiem i sprzedawczykiem, przez słuchawkę oferował usługi Netii za całe 6zł/h. Zdecydowanie cenie się wyżej, ale z braku jakichkolwiek zainteresowań pracodawców, niestety muszę wybrać ten chlew. Zaraz z Kazimierza, gdzie o godzinie 12 dokonałem ablucji i zmyłem z siebie bezrobocie udałem się do galerii Krakowskiej. Choineczki, świecidełka, tłumy - jeden wieli syf przedświąteczny, ale przynajmniej było ciepło. W empiku kupiłem podgrzewacz - jeden z urodzinowych prezentów dla Agaty (dzięki Marcin). Wieczorem odbędzie się przyjęcie niespodzianka, o którym ona nie ma zielonego pojęcia. Tym bardziej się cieszę upubliczniając tą informacją na długo przed planowaną imprezą. Wszystkiego NAJ!!!!!

Ni to lesby, ni to hetero



To były ciężkie 24 godziny. Wczoraj o godzinie 1:30 wracaliśmy (ja+Agata) od Mateusza, gdzie przegrałem w Fifę, powróżyliśmy sobie woskiem i wypiliśmy dwie butelki grzańca. Prawie jak rodzinna impreza. Wszystko zmieniło się na moście. Przed nami szła para. Ona długie włosy, postura kobieca, on długie włosy, postura kobieca. Jak nie trudno się domyśleć z początku wziąłem ich za dwie całujące się lesby. Podchodząc bliżej zmieniłem zdanie, ale nie na długo. Teraz czytelniku powinieneś zamknąć oczy i wyobrazić sobie Ciebie, wracającego ze swoją drugą połówką, albo kimś wyrwanym w knajpie niedaleko. Wracacie do cichej przystani, do spokojnego, nie zmąconego żadnymi smutkami łóżka. Właśnie jesteście na moście, przechodzicie nad Wisłą namiętnie się całując. Ty masz w lewej ręce butelkę, teraz bierzesz zamaszysty łyk. Powstaje pytanie, co było w środku? Prawie mnie zmroczyło gdy to zobaczyłem. Żadne piwo, żadne wino, żaden alkohol, nawet woda, nawet cola. To było mleko! Środkiem mostu, półtora godziny po północy, kurczowo trzymając się za łapki, szła para. Ni to lesby ni to hetero i popijają mleko Koneckie!!!


Dziś byłem w Hucie. Ponad pół godziny tramwajem w jedną stronę. Podróż umilali mi panowie puszczających muzykę. Przypominała dźwięk pierdolenia miliard razy na sekundę głową o ścianę jednego z Nowohuckich bloków. Przyjechałem, załatwiłem co miałem załatwić. Dowiedziałem się, że klub Kombinator nie jest taki zły i wróciłem. Tym razem podróż umilały mi staruszki (dosłownie) kłócące się o miejsca.




czwartek, 1 grudnia 2011

Tajemnica Kamienica



Poruszone dogłębnie błoto, nie mogło sobie zdawać sprawy z tego co za chwilę je czeka. Do tej pory, spokojnie obserwowało purpurowe od zachodzącego słońca niebo. Niebo na którym stary góral wyczytałby, że przez najbliższych kilka dni będzie świecić słońce, pogoda będzie przyjemna, może czasami za ciepło lecz do wytrzymania. Idealne warunki by zastygnąć w miejscu w bliżej nieokreślonym kształcie namalowanym przez deszcz. Marzenia ściętej głowy – pomyślało w chwili gdy czarny bucior wdeptał je w ziemię. Brutalny napastnik zmieszał błoto z błotem, po czym udał się w stronę furtki ogrodowej. Błoto swym mętnym wzrokiem odprowadziło złoczyńcę, by chwilę potem zanurzyć się w marzeniach o lepszym jutrze.

Nie wiedział co go czeka za rogiem, dlatego postanowił go schować i nie dąć weń. Do środka kamienicy, prowadziły drzwi od windy wyrwane z któregoś bloku w Nowej Hucie, cały ten portal wiodący na klatkę wyglądał, jak połączenie kilku nie pasujących do siebie elementów z zestawów złóż to sam. Gdy był mały, ojciec mu ciągle powtarzał – zawsze przed wypiciem, odsączaj denaturat. W tej chwili ta wskazówka na nic mu nie była potrzebna. Wszedł do środka. Tynk posypał się ze ściany, okna zaczęły trzaskać, gdzieś w dali, na szczycie kopca Kościuszki zapiał wilk. Nie udało mu się zawyć, bo był stary i cierpiał na demencję. Pierwszy krok na schodach. Rozległo się głośne i potwornie przeraźliwe skrzypnięcie, prosto z kolana Sama. Oni już wiedzieli kto się zbliża.
- A może by tak uciec?
- Nie, jeszcze nie, niech nas zobaczy. Niech wie z kim ma do czynienia.
Szeptali na ostatnim piętrze, tajemniczy wrogowie, bo tylko wrogowie szeptają i są tajemniczy. Sam miał przed sobą trzy piętra do pokonania, co w jego wieku zakrawa na wyczyn, w końcu miał czterdzieści jeden lat i 15 kilo nadwagi. Mimo wszystko piął się ku górze, niczym słupki w latach świetności na Wall Street. Chcąc nie chcąc, pokonywał drogę na trzecie piętro, co zmuszało go zarazem do mijania kolejnych mieszkań lokatorów. W przeciętnym właścicielu kamienicy wywołuje to serie przyjemnych wspomnień o mieszkańcach, tymczasem w głowie Sama rozbrzmiewał głos podobny do brzęku monet, komentował – jedynka - tysiąc dwieście złoty plus vat, nie wliczając w to wywozu śmieci i prądu, dwójka – tysiąc sześćset złoty i dycha długu za wodę, trójka - zero złoty od mieszkańców, którzy znali go od dziecka. To niewielka cena w zamian za nie wyjawienie rodzinnych tajemnic i tu głos się załamał.
- Czasem kretyński jest ten mój wewnętrzny głos - powiedział Sam.
- Sam! Sam jesteś głupi – odpowiedział głos.
Nie chcąc się sprzeczać dalej, w milczeniu podążyli ku górze. W ciszy łamanej przez pioruny, wiertarki i trzaskającym oknom o framugi.
Ostatnie piętro, tuż przed strychem. To właśnie w tych mrocznych okolicznościach tajemniczy wrogowie postanowili się ujawnić, poczym przyjemnie gruchając wylecieli przez okno zostawiając po sobie kilka białych plam na schodach.
Ósemka, ten znaczek powinien być przewrócony, tak jak oznaczenie nieskończoności, to by bardziej przybliżyło poziom mej niechęci do przebywania w tym miejscu – pomyślał, po czym jak to miał w zwyczaju wszedł bez pukania. Podłoga rzuciła nieprzyjemne spojrzenie jego czarnym, zabłoconym butom, których tupot było słychać już od pierwszego piętra. Nic już biedaczki nie mogło uratować, Sam wyładował swój stres pozostawiając resztki przyniesionego błota. Z początku ciężko było się oswoić – wspomina podłoga w swych pamiętnikach. Lecz, jak się żyje z kimś przez kilka miesięcy, nie jestem w stanie nie polubić przybysza. Pewnie dlatego, już po kilku tygodniach wzięliśmy ślub. Wesele było skromne, na dziesięć i pół litra wódki jedynie trzeba było się złożyć.
Niestety pokryta rozciągniętą wykładziną, drewniana posadzka nie zdawała się wiedzieć o szczęśliwej, niedalekiej przyszłości i poziom testosteronu niewiadomo skąd wydobywany, w tej sytuacji mógł wywołać tylko nieprzyjemne skrzypnięcie. Sam zdawał się nie zważać na to. Gdy już był w środku, przystanął na chwilę, usłyszał martwą ciszę i przeraził się. W przedpokoju było ciemniej niż za dnia. Oślepiony, brakiem światła Sam wpadł na błyskotliwy pomysł, co rozjaśniło mu przez chwilę drogę do włącznika. Szybko i precyzyjnie nacisnął go, jego oczom ukazały się trupy. Dwie trupy komediantów, w milczeniu przygotowujących się do najbliższego występu. Patrzyli na Sama swym ociężałym od brytyjskiego humoru wzrokiem, on patrzył na nich wystraszony, nie wiedział co zrobić dlatego zaczął skakać.

- AAAAAAAA!!!! Rozległ się przerywający ciszę nocną krzyk.
- Co jest? Coś złego Ci się śniło?
- Tak, to chyba przez niestrawność, jutro Ci opowiem – dodało zatęchłe mleko wprost do spleśniałego sera. Całe to zamieszanie spłoszyło szczura myszkującego przy zaschniętym chlebie, bezwiednie leżącym w prawym górnym rogu kuchni.


Dawno temu napisane na spółę z Szymonem Ł.

wtorek, 29 listopada 2011

Z niemiecką bajką w tle

           Taki to już bez pomysłowy dzień. Z nikim nie podjąłem konstruktywnej rozmowy, nikogo nie zabiłem, ani nawet nie obraziłem, nic konkretnego nie przeczytałem, nawet nie było alkoholu w barku by zabić monotonię. Wstałem o 13 i do 17 to szukałem roboty to przeglądałem gazety internetowe. Znalazłem ofertę dla sekretarki, gdzie do CV trzeba zamieścić 5 zdjęć, mieć dobrą sylwetkę i koniecznie ciemne włosy Po piątej Agata wróciła z pracy, zjedliśmy nasz nudny obiad i ze znużeniem obejrzeliśmy kolejne odcinki Californication. Pierwszy, drugi, trzeci odcinek, Agu śpi - komputer wolny. Zabieram się do pisania. Od niechcenia osadzam litery w pasku adresu i drętwym kliknięciem w tochpada ładuje wszystkie możliwe strony po kolei w poszukiwaniu inspiracji. Wpadają pierwsze głupie pomysły:
- Gwałt dokonany na Indiane Jonsie przez Lucasa i Spilberga - stare i South Park mnie ubiegł.
- 10 ogromnych konstrukcji mogących uratować środowisko - nuda.
- O Kaczyńskim, Ziobrze i Sikorskim - wszyscy o tym gadają, to po co ja tam?

Nic, nic i jeszcze raz nic. Totalna pustka. Po 22 wyszedłem na spacer. Po drodze zastanawiałem się nad opisaniem tajemniczych historii Zakrzówka. Tego, że co chwila giną tam jakieś osoby i wyławiane są ciała ludzi zaginionych gdzieś po drugiej stronie Krakowa. Mój ciąg myślowy zaprowadza mnie do pomysłu na przypomnienie, że legenda o czarnoksiężniku Twardowskim została na początku zeszłego wieku przeniesiona ze skałek w parku na Podgórzu własnie na Zakrzówek. - nie to nie jest to o czym chciałbym pisać. Doszedłem do bulwarów wiślanych. Kolejna myśl zaczęła zaprzątać mi głowę - ilu ludzi byłoby potrzebnych aby wypić Wisłę, zakładając, że każdy ma do dyspozycji jedną szklankę wody. Ciekawe czy sami Chińczycy by wystarczyli? - To jakiś absurd! Po powrocie do domu znowu gazeta.pl, bbc.com, gizmodo.pl, io9.com, filmweb.pl, facebook.com - może on pomoże, czytam komentarze pod jakimiś bzdurnymi fotkami ale żadnego olśnienia. W końcu nic nie napisałem i zblazowany położyłem się spać mając nadzieję, że jutro coś wymyślę.

Na pocieszenie niemiecka bajka:



poniedziałek, 28 listopada 2011

O whisky i urzędnikach


           Jeden z tych dni gdy stałem za barem, jeden z tych tygodni w którym nie było klientów, jeden z miesięcy wakacyjnych. Ale oto od strony schodów słychać kroki. Spokojnie wyczekuję prawdy. Wchodzą dwaj rozchichotani ni to studenci, ni to absolwenci. Z manierami wartymi nie jednego dresa, ale ze słownictwem godnym studenta. Pewnie z AGH. Siadają przede mną. Pierwszy z nich zamawia jedno duże, nalewam. Drugi uważnie przygląda się części półki poświęconej Whisky i Whiskey. Pyta po ile Jim Beam czarny, a po ile biały, po ile Jack Daniels po ile każdy z dostępnych kolorów Johnego Walker. Myślę - facet się zna. Kolega zagaduje do niego:
- Stary! Nie wiedziałem, że lubisz whisky!
- Uwielbiam! Wiesz whisky moja żono i tak dalej. To najlepszy trunek na świecie...
przez kilka dłuższych chwil wychwala jakie to whisky nie jest wspaniałe. Zaczynam być dumny, że obsłużę kogoś kto ceni i szanuje ten alkohol. Po czym przychodzi do realizacji zamówienia.
- Poproszę czarnego Jim Beama z Colą
Magnum 44 niespokojnie zadrżało pod płaszczem, niewiele brakowało aby podnieść broń i wcisnąć lufę prosto w bluźniercze usta. Jeden pewny ruch cynglem załatwiłby sprawę: iglica uderza w spłonkę, tysięczne części sekundy dzielą nabój od jego czaszki. Z taką samą łatwością jak małe dziecko rozdmuchujące koronę dmuchawca, tak pocisk usuwa jego parszywą gębę. Czerwona plama na ścianie, kawał truchła pada na ziemię tańcząc przez chwilę w pośmiertnych konwulsjach. Między fragmentami czaszki a szkłem wije się upodlony drink. Tym razem gnojek miał szczęście. Moją uwagę przybił inny klient podchodzący do baru. Dupek zwiał, na długie godziny pozostawiając szkaradny niesmak.


Tego dnia, jak i przez kilka następnych cieszyłem się z powodu niewielkiej ilości klienteli. De facto wakacje były pod tym względem tragiczne. Wiele klubów w Krakowie zbankrutowało, albo dosłownie się zawaliło. Bardzo słaba frekwencja turystów odbiła się sporym echem po kieszeniach restauratorów i właścicieli knajp. W tym samym czasie Wydział informacji, turystyki i promocji miasta Krakowa dostaje prestiżową nagrodę za akcję promocyjną, której bohaterami były gołębie. Mimo iż do kasy miasta z turystyki wpłynęło o 600 mln zł. mniej niż w zeszłym roku urzędnicy poczuli się jakby im Bóg miał zaraz zrobić dobrze. Chwalą się na wzajem i wręczają dyplomy. Urocze kółko wzajemnej adoracji.

niedziela, 27 listopada 2011

The Maxx

Kiedyś na MTv... wiadomo. Wtedy też popularna stacja wyprodukowała kilka kreskówek, między innymi przygody dwóch debili o skretyniałym śmiechu, czyli powszechnie znane i lubiane Bevis and Butthead, ale mało kto ma pojęcie o istnieniu The Maxx - bajka noir dla dorosłych z czarnym jak smoła z dna piekielnego humorem. Zajebiste teksty, świetna fabuła i mroczna kreska.

Maxx jest typowym komiksowym wykolejeńcem. Ma popaprany umysł, tężyznę fizyczną większą niż u Pudziana, mieszka w kartonowym pudle, a jedyną osobą na której mu zależy to Julie Winters – jego opiekunka z pomocy społecznej. Maxx jak większość superbohaterów nosi kretyńską maskę, pod którą ukrywa swoją tożsamość. Przy okazji jest święcie przekonany o istnieniu Outbacku - drugiego świata, w którym Julie jest Lamparcią Królową, a on jej wiernym strażnikiem. I tak oto ratuje ją wielokrotnie z opresji, nie przejmując się brutalnością i rosnącą liczbą ofiar. Cała seria otoczona jest jazzem, plugawymi dowcipami i schizofreniczną atmosferą wprowadzaną przez tytułowego bohatera.
W pierwszych odcinkach pojawia się Mister Gone - zły czarnoksiężnik, który próbuje porwać, zgwałcić i zabić Julie, obojętnie w jakiej kolejności. Do dyspozycji ma bezmyślne istoty Isz. W miarę rozwoju akcji, ciężko powiedzieć co jest prawdziwe, a co nie. Czy wszystko dzieje się w głowie któregoś z bohaterów, czy może ten świat jest tak pojebany, że wszystko może się zdarzyć w dowolnej kompilacji. Na nieszczęście odcinek nr 13 jest ostatnim animowanym, resztę trzeba dopatrzyć i doczytać się w komiksie.


Na oficjalnej stronie MTv istnieje możliwość obejrzenia całego serialu, ale niestety jest on unable to users in your region, więc jak ktoś potrafi zmieniać IP to legalnie obejrzy, a jak ktoś nie umie, to zapraszam do mnie po cyfrową paczkę komiksu i filmu.






sobota, 26 listopada 2011

Okupacja Wall Street, czyli hamburgery walczą o swoje.

Przeciętny Amerykanin widziany oczami Polaka - głupkowaty misiek, zajadający kolejnego hamburgera w McDonaldzie i krzyczący God bless America w chwili gdy widzi jak Bruce Willis detonuje się wraz z asteroidą. Po zakończeniu show spokojnie wraca do domu i molestuje swego ptaka wpatrując się w plakat Marylin Monroe.
Ze zgnuśniałego narodu jak feniks odradza się młode społeczeństwo walczące z tajemniczym jedno procentowym uzurpatorem. Private Kowalsky właśnie przyszedł na odprawę. Na scenę wchodzi Paton i na tle powiewającej flagi ogłasza:
W Egipcie i Tunezji wybuchły zamieszki. Tym biednym ludziom brakuje pracy, chleba, żyją w ciągłym strachu. W końcu ruszyli całym narodem by sięgnąć po demokrację. Będę z wami szczery. Jak wiadomo mamy recesję. Czas najwyższy znaleźć kozła ofiarnego, a kto jest winien tego, że przeciętny Amerykanin jest biedny i ledwo go stać na najnowszego iPoda? No pytam kto? Powiem wam kto - Wall Street! Dlatego dziś, to jest 17 września roku pańskiego 2011 ogłaszam wojnę przeciw międzynarodowym korporacjom i bankom stojącym nad demokracją!

I tak dalej i tak dalej. Paplanina nie mająca końca. Teraz wrogiem nr. 1 neohipisowskiej młodzieży nie jest prezydent, ani CIA, ani nawet KGB. Tym razem w imię dobra pragną obalić najbogatszych, by ci rozdali pieniądze ludowi. Zmasowana fala zombie, która zamiast dobierać się do mózgów woła KASA! Już widzę, jak Donald Trump w epicki sposób, mając jedynie shootgana i kilka ostatnich nabojów odpiera falę nieumarłych spod swojej wieży.


Mając pełną wojen krótką historię narodu, łatwo zapominieć niektóre fakty. Ci sami multimiliarderzy, właściciele banków i korporacji spowodowali, że Ameryka była mocarstwem. Jakoś hamburgerom nie przeszkadzało, gdy Stany Zjednoczone finansowały Hitlera i przez to wyszły z ogromnego kryzysu. Rockefeller ściśle współpracował z IG Farben (to oni zaopatrywali Auschwitz w Cylkon B).


piątek, 25 listopada 2011

Deski i dywan

Dzisiaj trochę z serii gotuj z Kornelem.
Jak wiadomo, albo i nie moje programy kulinarne słyną z roztopionych do połowy czajników elektrycznych, spaghetti z mielonką, którą nawet pies nie chciał zjeść i jedno z największych dzieł, przy pomocy asystentów - palone zabawki nad palnikiem. Dzisiaj omówimy przygotowywanie śmierdzącego dywanu. Co będzie Ci potrzebne:

- kubek herbaty z miodem i cytryną
- kilogram laptopa
- 4 metry kabla wystającego ze ściany
- łyżkę stołową płynu do mycia naczyń
- żelazko
- dywan
- gąbkę

Najpierw bierzemy herbatę, stawiamy ją na stole obok podpiętego kablem do internetu laptopa. Następnie wygodnie siadamy, podnosimy laptopa tak aby kabel zahaczył o kubek z gorącą herbatą i efektownie zrzucił go na dywan. Teraz przychodzi najgorszy moment. Czasami w takich sytuacjach:
a)twoja kobieta jest w pobliżu
b)nie ma jej (w takim wypadku zaparzyć jeszcze raz herbatę, a morką plamę zostawić w spokoju)

Rozwijając sytuację a). Nie należy zważać na wszelkie przejawy agresji słownej, ani na teksty typu "musisz to zetrzeć, bo zalęgną się mrówki". Prawda, coś takiego może wybić z rytmu, ale pamiętajmy, że jest listopad. Co najlepiej w tej chwili zrobić. Umyć dywan, by mieć święty spokój. Bierzemy teraz mokry dywan, gąbkę, płyn do mycia naczyń, po czym mieszamy wszystkie składniki ze sobą. Gdy z dywanu zacznie schodzić piana i sam będzie czystszy niżeli kiedykolwiek był, przechodzimy do wypiekania. Są dwie szkoły wypiekania (tudzież suszenia) dywanów, my się posłużymy tą drugą. Nagrzane żelazko przykładamy do dywanu, rozkoszujemy się syczeniem wody i smrodem który zalega w całym mieszkaniu.

Gotowy produkt, pakujemy i wysyłamy.


A teraz zupełnie z innej beczki. Niby pięć desek a takie kłopoty potrafi sprawić. No, ale nie do mnie należy rozwodzenie się nad tym problem, ja tylko pomagałem i nawet utrwaliłem jako materiał filmowy. Pierwszy od dawien dawna.




I na koniec: http://www.youtube.com/watch?v=1U15U3IEBxA

czwartek, 24 listopada 2011

60 euro

Termometr* w mieszkaniu pokazuje 14 stopni. Wchodzę do łazienki, ogarnia mnie fala zimna. Zgodnie ze słowami zza grobu, wykrzyczanymi gdzieś tam w czwartej alejce na prawo od krzyża, ze słowami-reliktami wyrwanymi ze Skarżyska, mówię do siebie - komandosi nie pękają. Rozebrany do naga i dygocący wbiłem się do kabiny. Prysznic na szczęście wypluł ciepłą wodę. Kubek, szczotka i niebieska pasta na noc (mam dwie, ta druga pomarańczowa do użytku dziennego). Teraz najgorsze. Opary ciepła opadają, a ja nie zabrałem piżamy, została na antresoli. Trudna misja, ale wykonalna. Czuję oblodzone kafelki w kuchni, wchodzę na zamarznięte deski w pokoju, chwila relaksu na dywanie i alleluja! Agata zrzuciła mi piżamę na kanapę. Z odmrożonymi stopami udało mi się ubrać i zasiąść do pisania.

Chciałem napisać o swoich snach, ale kto chce to czytać? Nawet ja bym ominął linijki z takimi zapisami.




* - termometrem są drgawki Agaty, intensywność ich pokazuje jaka temperatura panuje w pomieszczeniu.

wtorek, 22 listopada 2011

Bez tytułu #1

Znowu listopad i znowu próbuję wrócić do pisania bloga. Liczę, że tym razem skutecznie, ale za każdym razem liczę na to. Coś pisanie dzisiaj troszeczkę boli, bardzo zły symptom. Mam dwa opowiadania do dokończenia, jedno na 25-ego tego miesiąca, drugie bez terminu, ale z niecierpliwością wyczekiwane przez znajomych, a przede wszystkim Agatę. Mam nadzieję, że dobry sen, a nazajutrz kubki wypełnione kawą przywrócą formę umysłową i przekażą mym rozdygotanym palcom trochę więcej szału literackiego... ach, jak ja uwielbiam moje porównania!
Z lewej strony cieszą się i w swej radości mnie molestują by dopisać żuczka! <--no br="" pisz="" to="">
Na zakończenie anegdotka:

Byliśmy trochę... no nie trochę to była impreza z okazji rocznicy. Jeszcze raz. Byliśmy pijani (bardzo?), zrobiłem Agacie herbatę, podaję ją.
&nbsp A: Nie chcę...
&nbsp K: Na pewno?
&nbsp A: Ale wciąż musisz sprawdzić ten numer...
W tym momencie zaczynam się śmiać, zdezorientowana Agata otwiera oczy.
&nbsp A: Co?
&nbsp K: Jaki numer?
Na chwilę zawiesza się.
&nbsp A: No dla pewności.
&nbsp K: Kocham cię.
&nbsp A: Ja ciebie też... dlaczego się śmiejesz?
&nbsp K: Nie chcesz herbaty?
&nbsp A: Chcę.
Podaję herbatę, Agata nie reaguje, zasnęła. Przewraca się na drugi bok i milczy przez resztę nocy.

piątek, 22 lipca 2011

Podbijam statystyki strony

Zapraszam na: http://renowacja-rzezba.pl/

czwartek, 12 maja 2011

Kulinaria

Na początku trochę sentymentalnie:
http://www.youtube.com/watch?v=vGvQ6LtkPwc&feature=related

Rano, zaraz po zimnym prysznicu doznałem objawienia, od razu poszedłem prosto za głosem rozprzestrzeniającym się we wnętrzu mej skromnej osoby. Nieokiełznany instynkt podpowiadał mi aby się ubrać przed wyjściem z domu. Dobrze, że się odezwał, bobym poszedł w szlafroku. Zaraz potem już byłem przy ladzie sklepowej płacąc za składniki milkshake'a:

- mleczko czekoladowe
- jokurt jagodowy
- lody Iza

Idealnie wstrząśnięty, zimny, pożywny i przy tym jak smaczny. Poniżej tak, a propo objawień i koktajli mlecznych:

http://youtu.be/pik1hQsuJbA#t=11m14s


W końcu udało mi się przekonać do szpinaku. Przygotowując obiad, postarałem się o zrobienie iście wiosennej kompozycji. Kasza jęczmienna, cukinia, szpinak, śmietana, ser i tysiące przypraw by zabić trawiasty smak Popeye'owego przysmaku (staram się pisać po gazetowemu używając miliardów niepotrzebnych porównań). Obiad o dziwo wyszedł smaczny i pożywny.


A od przyszłego czwartku podobno mam stanąć za barem w Materii.

wtorek, 10 maja 2011

Blog reaktywacja

O 9:50 zadzwonił budzik, Agata już wtedy była w kuchni przygotowując mi kawę. Od 10 próbowałem zrobić coś kreatywnego. Otworzyłem niedokończone opowiadanie. Przez półgodziny patrzyłem się w zbiorowisko znaczków doszukując się jakiegoś kontentego sensu. Kiedy załapałem, że znaczki to litery to kolejne półgodziny zajęło mi dojście do tego, że tworzą one zdania. Kiedy i ta sztuka mi się udała sylabizując - jak w podstawówce, przeczytałem opowiadanie, a raczej to co jest jego fragmentem. Utknąwszy w martwym punkcie, gdzie nie mam pojęcia co mam zrobić z bohaterem, czekałem, aż nastanie 13:00. Wtedy zorientowałem się, że z wymyślania ciągu dalszego nici.

Niestety ochota stworzenia czegoś kreatywnego ciążyła we mnie niczym ziemia na Atlasie. Eureka! Przypomniało mi się! Przecież Maciek mnie męczy o dokończenie scenariusza. Ok. Zabieram się do roboty. Czytam wiersz i wymyślam coś kreatywnego, tak kreatywnego, że świat oniemieje. To będzie przełomowe odkrycie w dziejach kina i scenopisarstwa. Zrezygnowany porażką po 14 wyszedłem na balkon.

Na dole zobaczyłem dziecko sąsiadów bawiące się pod blokiem. Trzymało kosiarkę ręczną. Berbeć około 3 roku, ganiający z kosiarką po osiedlu, przynajmniej coś się dzieje. Wyleciała za nim mama i nałożyła czapeczkę na głowę. Tuż za nią babcia w czymś co przypominało piżamę. Podbiegła do 3-y letniego dziecka z kosiarką, trzymając talerz z mielonym, ziemniaczkami i buraczkami, nachyliła się nad szkrabem i zaczęła go karmić, dziecko jak to dziecko nie chciało zjeść. Babcia na "chama" wpychała mu do buzi to buraki to ziemniaki. Kiedy dziecko zaczęło płakać odeszła (pewnie zjeść kotleta). Cała ta scena uświadomiła mi jedno. Mam ochotę zjeść loda. Stare dobre Magnum ożywiło mnie na tyle, że po długiej, prawie całodniowej stagnacji wpadłem na jedyny kreatywny pomysł - ożywienie bloga.

Obecnie pisząc tego i owo walczę z Agatą na ulotki z Materii. Pokój jest zawalony naszym arsenałem. Agata oberwała celnie lecąca ulotką w okulary, za to ja całym plikiem w policzek.

Blog zarabia, kiedy zalogowałem się na niego, pierwszy raz od 3 listopada okazało się, że reklamy robią swoje i jestem 49 euro centów do przodu.