czwartek, 29 grudnia 2011

Uciec do legii



       Od zawsze byłem fanem survivalu. Jak przetrwać miesiąc mając 10 zł, paczkę przeterminowanych płatków śniadaniowych i kilka kromek suchego chleba, na dodatek właśnie jest środek zimy,a ogrzewanie szlag trafia. To były czasy! Zazwyczaj jednak cieszyłem się sztuką przetrwania oglądając ją w telewizji. Powszechnie znany i uwielbiany zjadacz największych plugastw egzystujących na Ziemi - Bear Grylls, zarazem ex komandos i sportowiec ekstremalny w 2005 roku zrealizował film o szkoleniu w Legii Cudzoziemskiej. Jak to w jego zwyczaju bywa, postanowił na własnej skórze przejść trening. Zebrał grupkę 12 gniewnych ludzi (min. czystego narkomana, byłego żołnierza, geja-projektanta sukni ślubnych), wyjechali do Afryki i poddali się "największej próbie wytrzymałości w ich życiu".

Wszystko zaczyna się na czarnym lądzie. W początkowych scenach - krótkie wprowadzenie i pokazanie bandy łajz i mięczaków pragnących przeżyć romantyczne chwile w legii. Po pierwszym dniu cała marzycielska osnowa pryska i szybko zaczynają się wyłamywać pierwsi rekruci. Przez okres całego programu każdemu z uczestników jest poświęcone kilka chwil, gdzie są ukazani w materiale nagranym przed wyjazdem. Nielicznym udaje się skończyć kurs i otrzymać kepi (ta ich głupkowata czapka).

Nawet Agatę przez chwilę wciągnęły męskie zmagania z honorem i wytrzymałością fizyczną. Osobiście przypomina mi to chwile spędzone w harcerstwie, może nie były aż tak hardcorowe, ale miały ten specyficzny dla siebie smak.
Polecam:

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Czy Boże dziecię narodziło się w supermarkecie?




W Skarżysku na alei Józefa Piłsudskiego, niedaleko sanktuarium Matki Bożej Ostrobramskiej, a zarazem przy dwóch marketach, pojawił się transparent z hasłem: "Czy Boże dziecię narodziło się w supermarkecie?". W końcu ktoś to głośno zakomunikował! Cały przedświąteczny szał. Pędzimy by nie wykupili całej kapusty kiszonej, bo jest w promocji o 15 groszy tańsza! Zapominamy po co te święta! Hej - nie wiem co kupić temu i temu w prezencie; przez te kolejki przy kasie boję się, że się nie wyrobię z lepieniem pierogów; dziecko płacze, rodzina się denerwuje, tylko po to by wigilia wyszła na tip-top! Czy na prawdę wszyscy zapomnieli o czym są te święta?

Jak to mawiał Borat - Not !

Coś wulgarnego mnie strzela, gdy widzę tego typu frazesy, które niczym pierogowy farsz wpychany jest w każdego lokalnego, nie umiejącego samodzielnie myśleć, fanatycznego imbecylo-kretyna. Zapewne Boże dziecię nie narodziło się w Tesco, ale co to ma do rzeczy? Równie dobrze zapytam czy Jezus urodził się w:
- kościele
- przy stole wigilijnym
- w warzywniaku
- w sklepie z karpiami
Jeżeli ktoś chciał zbojkotować przedświąteczny szał zakupowy, wybrał pojebane hasło! Co to w ogóle ma wspólnego ze świąteczno-rodzinną atmosferą przy stole? Co to ma wspólnego z religią? Nie da się nie ominąć kolejek przed świętami, bo jest tylko jedna data urodzin Jezusa.

Czy ty kretynie, który wymyśliłeś ten baner, czy ty idioto co napisałeś ten slogan zastanowiłeś się nad nim? Czy wiernie posłuchałeś innego barana co nawołuje do bredni?


P.S. Maryja i Józef byli biedni, jakby żyli w dzisiejszych czasach w Polsce, to zgadnijcie, gdzie zaopatrywaliby się w jedzenia? - K.

niedziela, 25 grudnia 2011

święta



świąteczny poranek
odświętne ubrania
(nie) świąteczna pogoda
życzenia świąteczne
świąteczne dania
przygotowane w przedświątecznym zgiełku
świąteczny Kevin 
prezenty na święta
pod drzewko świąteczne
świąteczna atmosfera
zdominowała cały świąteczny dzień
brak świętego spokoju w nocy
przejedzony obolały brzuch
 a za oknem kretyni rzucający petardy po alkoholowej pasterce


środa, 14 grudnia 2011

Kawa, cycki i Złotopolscy



       Intensywny tryb życia, podburzany kofeinową rewolucją niesamowicie daje się ostatnio we znaki. Jeszcze kilka minut temu miałem ułożony w głowie cały wpis, w tej chwili gdy już siedzę w piżamie i myślę tylko o śnie nic nie potrafię napisać. Cztery do pięciu godzin - tyle przez ostatnie kilka, a może już kilkanaście dni śpię. To niesamowita zmiana w porównaniu do wcześniejszych dziesięciu poświęconych na łóżko. Jak wtedy zaoszczędziłem, to teraz mi się zwróci? Ciągły bieg i szamotanina. Praca, pierdoły do załatwienia, dom, chwila relaksu, sen. Jeżeli tak wygląda życie przeciętnego człowieka, to życie samo w sobie musi być smutne i złe. Pogoń za gotówką, po to by lepiej żyć, zarazem tracąc zdrowie. Mając zaoszczędzone kilka złoty, chorujemy i wydajemy na polepszenie stanu swego ciała i umysłu. Tak w kółko. Nawet nic zwięzłego nie przychodzi do głowy, tylko same pierdoły i oczywistości. Serialowa realność - usiąść na kanapie przed tv i obejrzeć kolejny odcinek Złotopolskich. Tak banalne życie jak ten tekst.


Jak dobrze, że przynajmniej cycki istnieją.

niedziela, 11 grudnia 2011

Death Note



         Od dwóch lat brat usilnie namawiał mnie do obejrzenia mrocznego, psychologicznego anime. Jego bohater znajduje upuszczony przez jednego z bogów notes śmierci. Wpisując tam nazwiska zabija przestępców, w ten sposób chce stworzyć nowy lepszy świat w którym będzie władcą. Wszystko byłoby pięknie, ale na drodze staje mu detektyw "L". Brzmi nawet interesująco, ale co z tego jak ja nie cierpię mangi i anime. Długo biłem się ze sobą, aby to obejrzeć. W końcu ciekawość i chęć sprzeniewierzenia się jakiemuś serialowi wygrała! Wedle komentarzy na www.kreskoweczki.pl (nie warto ich czytać bo ludzie strasznie spoilerują) cały serial jest bardzo krótki jak na anime - 37 odcinków po pół godziny. Po obejrzeniu wszystkich z chęcią skróciłbym całość o połowę. Zbyt duże nagromadzenie niepotrzebnych wątków, które albo przynudzają niszcząc dramaturgię, albo są po prostu głupie. W połowie serialu twórcy posunęli się do tego stopnia, że już prawie przestałem go oglądać, gdyby nie to, że Agata postanowiła obejrzeć kilka odcinków w przód i tym samym mnie zachęcić. Dzielnie dotarłem do tragicznego końca. Teraz nastąpi krótka ocena:


MUZYKA: 9/10

Lubię zaczynać od najmocniejszego punktu, tym bardziej jeżeli jest to muzyka. Słychać w niej multum cytatów z kultury europejskiej min. z Carmina Burana, świetnie wciśnięty fragment "Requiem" Mozarta i nie mogące być nie zauważonym "Kyrie eleison". Całe to plumkanie jest idealnym tłem do rozgrywającej się akcji. W późniejszych odcinkach w intro pojawia się jedyny japoński zespół jaki znam
Ale! To muszę przyznać do 20 odcinka umierałem za każdym razem gdy serial się zaczynał i kończył. Popowa pioseneczka w mrocznej historii.


KRESKA:6/10

Do przecierpienia, czasami miała swoje wzloty. Zdecydowanie zabrakło mi oświetlenia noir.


FABUŁA: 7/10
Ma sporo mocnych i bardzo interesujących punktów, ale czasami bywa pretensjonalna, głupia. Sporo zagrywek typu: zobacz jacy bohaterowie są inteligentni, ty byś nigdy nie wpadł na takie rozwiązanie! Największa rzecz jakiej nie mogę przeżyć to zakończenie. Jeżeli to wina producenta, to jeszcze zrozumiem, gorzej jeżeli scenarzysty. Wtedy przy pierwszej sposobności wyrwałbym mu jaja. Największy plus - oryginalność, mroczny charakter i dramaturgia na wysokim poziomie. Zmyślne dialogi. Świetnie ukazane przepoczwarzanie się głównego bohatera ze zwykłego chłopaka w niezłego manipulanta i psychopatę.


Całość po obliczeniu średniej wychodzi na 7,3

Na zakończenie. Czy ktoś mi może wyjaśnić, dlaczego w mangach Azjatki zawsze mają wielkie cyce? Aż tak są niedowartościowane?

piątek, 9 grudnia 2011

Zombieland




       Godzina szósta minut trzydzieści. Odczuwam uciska na duchu, ale zwlekam się z wyra. Chwile potem bez życia ładuję się do przepełnionego tramwaju. Jeden przystanek, drugi, trzeci, czwarty. Zaparowane okna zlepiają się z rozmazanymi szarymi budynkami. Stopniowo bydło ładuje się do środka, a ja jestem jednym z nich. Na zewnątrz pada ni to śnieg ni to deszcz. Kolejny przystanek - nareszcie mój. Krok, krok, krok, stop. Zapchana winda pełna zombie wjeżdża na piąte. Dalszy dzień szkolenia. O 9 dostaje słuchawki i karzą mi sprzedawać Netię. Po 200 telefonie następuje 14:40. Możecie iść do domów. Z samego koniuszka Bronowic na piechotę do ScanMedu.

- Dzień dobry! Przyszedłem się umówić na wizytę z lekarzem. Potrzebuję zaświadczenia, że mogę podjąć naukę.
- Dobrze, to umówię pana na 16:15 w poniedziałek. Potrzebuję jedynie legitymację.
- Ale ja właśnie przyszedłem po to zaświadczenie, aby wyrobić legitymację.
- To bez tego nie mogę pana umówić.
- A nie może być zaświadczenie, że jestem uczniem?
- Ostatecznie... może.

No to teraz do Cosinusa.Znów kilometry do pokonania. Gdy dotarłem - wchodzę do sekretariatu.

- Dzień dobry! Czy mogłaby mi pani wystawić zaświadczenie, że jestem uczniem?
- Ale pan nie przyniósł orzeczenia lekarskiego.
- Tak, ale potrzebuję to zaświadczenie, aby móc pójść do lekarza.
- Bez niego nie mogę wystawić.
- Czy pani rozumie moją patową sytuację? Potrzebuję jednego zaświadczenia, aby móc zdobyć drugie. Teraz dowiaduję się, że aby zdobyć drugie potrzebuję pierwszego.

Po namowach, wbrew administracyjnym przepisom dostaje zaświadczenie, które de facto według rozporządzenia ministra zdrowia i opieki społecznej jest wymagane od:
"...uczniów tych szkół, studentów oraz uczestników studiów doktoranckich, którzy w trakcie praktycznej nauki zawodu lub studiów będą lub są narażeni na działanie czynników szkodliwych, uciążliwych lub niebezpiecznych dla zdrowia..."
Jakie niebezpieczeństwo czyha na mnie przy uczeniu się organizacji reklamy? Zachlapię się farbkami na śmierć? Urwie mi dłoń od robienia notatek? Już to widzę jak rozpadam się na kawałeczki, przy każdym naciśnięciu długopisu na kartkę. W szpitalu mi mówią: "A widzisz? Jednak nie byłeś zdolny do podjęcia nauki, rozleciałeś się w drobny mak! Teraz możesz pozwać tamtego lekarza, który wystawił ci zaświadczenie!". Rozprószony po całym łóżku przytakuję i efektywnie zamieniam się w zombie.

środa, 7 grudnia 2011

Horror!




        Zgroza i przeznaczenie po wsze czasy - dłoń w dłoni - pędzą po swych ścieżkach. Drżącymi palcami wystukuję kolejne podszepty tańczącej obok makabry. Na myśl o potwornościach - trwoga przeszywa ciarkami. Jeszcze nie tak dawno pełen radości i optymizmu. Do czasu. A jaki czas i jakie miejsce muszę publicznie obarczyć okropieństwem? Ach, gdyby nie ten wczorajszy dzień, gdyby nie wszystkie inne dni z rzędu. Stawiane zawczasu cele okazały się błędnymi. Parszywe, plugastwo! Niewierne psy i hultaje! Potępiam was! Pięty w rozgrzane żelazo powkładać! 

Dość gniewu. 

Horror się rozegrał. Na scenie Hamlet kuty w bok, z którego właśnie krew wyciekła i w ostatni krąg piekła kieruje krok. Hej kruki, sowy, orlice! Na co wam było skrzeczeć! Zostałem potępiony, a przede mną już nic. 






 Googel zabrało mi reklamy i trzynaście euro, które tak mozolnie, acz gorliwie zarobiłem. Bo jakiś tam regulamin czegoś tam zabrania.


Polscy facebookowicze nie dali rady




      Wczoraj kilka minut po północy dowiedziałem się o śmierci Villas, niezwłocznie postanowiłem zrobić zrzut ekranu z facebooka. Troszeczkę przeliczyłem się z oczekiwaniami. Pół setki osób w 24h to jeszcze nie jest szał. Widać albo mało kto ją kojarzył, albo (co gorsza) Polacy nie są, aż tak bardzo upośledzeni umysłowo jak myślałem. Czemu gorzej? Bo trudniej mi będzie narzekać na hipokryzję. Po kilku dniach na durne kawały typu - czemu Villas nie jeździ na łyżwach? - bo nie żyje. Nie mógł bym powiedzieć - takie żarciki były zabawne za pierwszym razem. Nie możliwością byłoby wtedy też puszczenie tego oto utworu:



Dla potwierdzenia teorii, będę chyba musiał czekać na Kazika. Już i tak powoli zaczyna nie dogorywać umysłowo, więc może niedługo odwali kitę?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Anglizacja




   Kilkaset lat temu nijaki Rej(man*) pisał "Polacy nie gęsi, ołpen spejsa nie mają tylko go otwartą przestrzenią nazywają...", a może to było "Kurwa mać! Mówcie po polsku!". Co ciekawe jeden z potomków poety pełnił funkcję Amerykańskiego ambasadora w Polsce, zmarł był w 2009, ale to tak na marginesie. Wracając do angielskojęzycznej nomenklatury, która niczym HIV w Afryce rozprzestrzenia się po naszym biednym kraju. Pomyśleć, że przez tyle lat udało nam się uniknąć rusyfikacji i germanizacji. Jak to się stało, że dziś podczas pierwszego dnia szkolenia dowiaduje się, że na przełożonego mam mówić team leader, na miejsce pracy open space, po robocie mogę mieć meetingi, a moją posadą jest call center. Nie to, żebym był jakimś wybitnym polonistą, wręcz na odwrót. Prawda, posiadam pewien dar językowy, ale to tylko nieliczne mogą potwierdzić. 
Mimo wszystko, żyję w tym kraju, mówię i myślę po polsku. Redagując blog staram się patrzeć w słownik, w książkach szukać ciekawych sformułowań i ubarwiać tekst wszelakimi synonimami. Przez dziwne i niepotrzebne zapożyczenia, ani nie popiszę się erudycją, ani nie poczytam Keatsa w oryginale. Więc po co one? Ano - bo wszystko co zza zachodniej granicy jest lepsze. Nic dziwnego, że najpierw trzeba tam zdobyć sławę, aby uznali artystę w kraju. Prostym przykładem będzie Polański. Nakręcił "Nóż w wodzie", polscy krytycy nie zostawili na nim suchej nitki. Dwa lata później, kiedy pomieszkiwał we Francji, dostał nominację do Oscara. Nagle ni z gruchy ni z pietruchy okazało się jakiego to mamy genialnego reżysera. Przykłady można mnożyć, potęgować i silniować(silnić?). Ażeby już nie narzekać, naprawdę lubię język angielski, więc ku pokrzepieniu serc:

   


*przypis autora 

PS Obrazek z ostatniego posta idealnie przedstawia ostatnie dwa dni. Było pięknie upojnie. Do tej pory nie wiem co miałem na myśli pisząc tamten tekst. K.

PPS Chyba mnie choroba jakaś bierze. K.

niedziela, 4 grudnia 2011

Ciasto było dobre!




             Właśnie minął dzień pełen urodzin Agaty. Czas najwyższy zanurzyć się w śnie. Solenizantka odpadła wcześniej niż się spodziewałem, ale to i tak jest niczym w porównaniu z idealnie wymierzonym czasem, jaki spędziliśmy na wszystkich świątecznych atrakcjach. Niedługo po godzinie dziewiątej wykrzesaliśmy kilka iskier rozpalających pokój. Udało nam się wstać. Termometr zawiódł (patrz wpis sprzed ponad tygodnia). Mimo czarno kosmicznej temperatury, tej znad atmosfery, gdzie kosmonauta wychodzi w skafandrze - przebiliśmy stereotypy, a nawet udało się przebrać! Od wschodu słońca do zachodu i jeszcze kilka godzin po, Agacie zostały zaserwowane atrakcje godne Rzymsko-biesiadnej rozpusty. Obecnie nic w pobliżu nie nadaje się na bloga, nie nadaje się do zobaczenia. Jedynie kilka butelek w lodówce (z ponad 30) jeszcze jest przydatne do spożycia! To będzie idealne rozpoczęcie kacowego dnia.

piątek, 2 grudnia 2011

Urodziny+koniec bezrobocia



Stało się! Podpisałem umowę, będę kapusiem i sprzedawczykiem, przez słuchawkę oferował usługi Netii za całe 6zł/h. Zdecydowanie cenie się wyżej, ale z braku jakichkolwiek zainteresowań pracodawców, niestety muszę wybrać ten chlew. Zaraz z Kazimierza, gdzie o godzinie 12 dokonałem ablucji i zmyłem z siebie bezrobocie udałem się do galerii Krakowskiej. Choineczki, świecidełka, tłumy - jeden wieli syf przedświąteczny, ale przynajmniej było ciepło. W empiku kupiłem podgrzewacz - jeden z urodzinowych prezentów dla Agaty (dzięki Marcin). Wieczorem odbędzie się przyjęcie niespodzianka, o którym ona nie ma zielonego pojęcia. Tym bardziej się cieszę upubliczniając tą informacją na długo przed planowaną imprezą. Wszystkiego NAJ!!!!!

Ni to lesby, ni to hetero



To były ciężkie 24 godziny. Wczoraj o godzinie 1:30 wracaliśmy (ja+Agata) od Mateusza, gdzie przegrałem w Fifę, powróżyliśmy sobie woskiem i wypiliśmy dwie butelki grzańca. Prawie jak rodzinna impreza. Wszystko zmieniło się na moście. Przed nami szła para. Ona długie włosy, postura kobieca, on długie włosy, postura kobieca. Jak nie trudno się domyśleć z początku wziąłem ich za dwie całujące się lesby. Podchodząc bliżej zmieniłem zdanie, ale nie na długo. Teraz czytelniku powinieneś zamknąć oczy i wyobrazić sobie Ciebie, wracającego ze swoją drugą połówką, albo kimś wyrwanym w knajpie niedaleko. Wracacie do cichej przystani, do spokojnego, nie zmąconego żadnymi smutkami łóżka. Właśnie jesteście na moście, przechodzicie nad Wisłą namiętnie się całując. Ty masz w lewej ręce butelkę, teraz bierzesz zamaszysty łyk. Powstaje pytanie, co było w środku? Prawie mnie zmroczyło gdy to zobaczyłem. Żadne piwo, żadne wino, żaden alkohol, nawet woda, nawet cola. To było mleko! Środkiem mostu, półtora godziny po północy, kurczowo trzymając się za łapki, szła para. Ni to lesby ni to hetero i popijają mleko Koneckie!!!


Dziś byłem w Hucie. Ponad pół godziny tramwajem w jedną stronę. Podróż umilali mi panowie puszczających muzykę. Przypominała dźwięk pierdolenia miliard razy na sekundę głową o ścianę jednego z Nowohuckich bloków. Przyjechałem, załatwiłem co miałem załatwić. Dowiedziałem się, że klub Kombinator nie jest taki zły i wróciłem. Tym razem podróż umilały mi staruszki (dosłownie) kłócące się o miejsca.




czwartek, 1 grudnia 2011

Tajemnica Kamienica



Poruszone dogłębnie błoto, nie mogło sobie zdawać sprawy z tego co za chwilę je czeka. Do tej pory, spokojnie obserwowało purpurowe od zachodzącego słońca niebo. Niebo na którym stary góral wyczytałby, że przez najbliższych kilka dni będzie świecić słońce, pogoda będzie przyjemna, może czasami za ciepło lecz do wytrzymania. Idealne warunki by zastygnąć w miejscu w bliżej nieokreślonym kształcie namalowanym przez deszcz. Marzenia ściętej głowy – pomyślało w chwili gdy czarny bucior wdeptał je w ziemię. Brutalny napastnik zmieszał błoto z błotem, po czym udał się w stronę furtki ogrodowej. Błoto swym mętnym wzrokiem odprowadziło złoczyńcę, by chwilę potem zanurzyć się w marzeniach o lepszym jutrze.

Nie wiedział co go czeka za rogiem, dlatego postanowił go schować i nie dąć weń. Do środka kamienicy, prowadziły drzwi od windy wyrwane z któregoś bloku w Nowej Hucie, cały ten portal wiodący na klatkę wyglądał, jak połączenie kilku nie pasujących do siebie elementów z zestawów złóż to sam. Gdy był mały, ojciec mu ciągle powtarzał – zawsze przed wypiciem, odsączaj denaturat. W tej chwili ta wskazówka na nic mu nie była potrzebna. Wszedł do środka. Tynk posypał się ze ściany, okna zaczęły trzaskać, gdzieś w dali, na szczycie kopca Kościuszki zapiał wilk. Nie udało mu się zawyć, bo był stary i cierpiał na demencję. Pierwszy krok na schodach. Rozległo się głośne i potwornie przeraźliwe skrzypnięcie, prosto z kolana Sama. Oni już wiedzieli kto się zbliża.
- A może by tak uciec?
- Nie, jeszcze nie, niech nas zobaczy. Niech wie z kim ma do czynienia.
Szeptali na ostatnim piętrze, tajemniczy wrogowie, bo tylko wrogowie szeptają i są tajemniczy. Sam miał przed sobą trzy piętra do pokonania, co w jego wieku zakrawa na wyczyn, w końcu miał czterdzieści jeden lat i 15 kilo nadwagi. Mimo wszystko piął się ku górze, niczym słupki w latach świetności na Wall Street. Chcąc nie chcąc, pokonywał drogę na trzecie piętro, co zmuszało go zarazem do mijania kolejnych mieszkań lokatorów. W przeciętnym właścicielu kamienicy wywołuje to serie przyjemnych wspomnień o mieszkańcach, tymczasem w głowie Sama rozbrzmiewał głos podobny do brzęku monet, komentował – jedynka - tysiąc dwieście złoty plus vat, nie wliczając w to wywozu śmieci i prądu, dwójka – tysiąc sześćset złoty i dycha długu za wodę, trójka - zero złoty od mieszkańców, którzy znali go od dziecka. To niewielka cena w zamian za nie wyjawienie rodzinnych tajemnic i tu głos się załamał.
- Czasem kretyński jest ten mój wewnętrzny głos - powiedział Sam.
- Sam! Sam jesteś głupi – odpowiedział głos.
Nie chcąc się sprzeczać dalej, w milczeniu podążyli ku górze. W ciszy łamanej przez pioruny, wiertarki i trzaskającym oknom o framugi.
Ostatnie piętro, tuż przed strychem. To właśnie w tych mrocznych okolicznościach tajemniczy wrogowie postanowili się ujawnić, poczym przyjemnie gruchając wylecieli przez okno zostawiając po sobie kilka białych plam na schodach.
Ósemka, ten znaczek powinien być przewrócony, tak jak oznaczenie nieskończoności, to by bardziej przybliżyło poziom mej niechęci do przebywania w tym miejscu – pomyślał, po czym jak to miał w zwyczaju wszedł bez pukania. Podłoga rzuciła nieprzyjemne spojrzenie jego czarnym, zabłoconym butom, których tupot było słychać już od pierwszego piętra. Nic już biedaczki nie mogło uratować, Sam wyładował swój stres pozostawiając resztki przyniesionego błota. Z początku ciężko było się oswoić – wspomina podłoga w swych pamiętnikach. Lecz, jak się żyje z kimś przez kilka miesięcy, nie jestem w stanie nie polubić przybysza. Pewnie dlatego, już po kilku tygodniach wzięliśmy ślub. Wesele było skromne, na dziesięć i pół litra wódki jedynie trzeba było się złożyć.
Niestety pokryta rozciągniętą wykładziną, drewniana posadzka nie zdawała się wiedzieć o szczęśliwej, niedalekiej przyszłości i poziom testosteronu niewiadomo skąd wydobywany, w tej sytuacji mógł wywołać tylko nieprzyjemne skrzypnięcie. Sam zdawał się nie zważać na to. Gdy już był w środku, przystanął na chwilę, usłyszał martwą ciszę i przeraził się. W przedpokoju było ciemniej niż za dnia. Oślepiony, brakiem światła Sam wpadł na błyskotliwy pomysł, co rozjaśniło mu przez chwilę drogę do włącznika. Szybko i precyzyjnie nacisnął go, jego oczom ukazały się trupy. Dwie trupy komediantów, w milczeniu przygotowujących się do najbliższego występu. Patrzyli na Sama swym ociężałym od brytyjskiego humoru wzrokiem, on patrzył na nich wystraszony, nie wiedział co zrobić dlatego zaczął skakać.

- AAAAAAAA!!!! Rozległ się przerywający ciszę nocną krzyk.
- Co jest? Coś złego Ci się śniło?
- Tak, to chyba przez niestrawność, jutro Ci opowiem – dodało zatęchłe mleko wprost do spleśniałego sera. Całe to zamieszanie spłoszyło szczura myszkującego przy zaschniętym chlebie, bezwiednie leżącym w prawym górnym rogu kuchni.


Dawno temu napisane na spółę z Szymonem Ł.