czwartek, 8 sierpnia 2013

Jagacon 2013


      Czasami bywa tak, że człowiek budzi się rano na kacu. Tak jak tydzień wcześniej. Piątkowy grill i piwo i wódka i znajomi i do piątej rano! Przychodzi sobota, a tu na rower cię wsadzają. Upał, głowa boli, chce się rzygać, ale bez przebaczenia! Nad zalew! Zaczerpnąć kąpieli! Puki wakacje! Ciężko było, ale wykonalne. Czasami też bywa tak, że się śpi po czternaście godzin - tak jak spałem z niedzieli na poniedziałek, zaraz po konwencie. Czasami też bywa i tak, że budzi cię telefon od Reuta z pytaniem czy faktycznie jadę na Jagacon? Co miałem zrobić? Pojechałem! 

       Ostatnie grosze w kieszeni, w drugiej do połowy naładowany telefon. W dłoni, uzbrojony jak w miecz o jakości godnej papieru toaletowego - kamera. Suchedniów zaraz obok, ale rodzeństwo sprytnie wykorzystując swojego rodziciela, zabiera mu kluczyki, samochód i jego samego, aby nas podwiózł!
    Po przeszukaniu całego Suchedniowa w końcu udało nam się trafić na miejsce. Urocze małe technikum z pisuarami na poziomie kostek! W momencie kiedy Reuty zajmują stanowiska noclegowe, ja odpalam  nagrywanie.



      Oczywiście, krótki film nie potrafi opowiedzieć tego jak było na prawdę. Ja chyba też tego nie potrafię z niewielu, ale za to, z kilku mocnych powodów. Po pierwsze, to działo się już kilka dni temu, a ostatnio coś słabo z moją pamięcią. Po drugie, prawda jest smutna i szara (pojechali, wygrali, pograli, wypili i wrócili), a ja tylko kłamać i koloryzować umiem. I po ostatnie, żadna z cosplayowych czarownic nie pokazała cycków! Chociaż... (po pierwsze)' te kilka dni nie zatarły wszystkiego. (po drugie)' Coś się tam jednak działo - w końcu Agnieszka w porywie śmiechu zachwiała się i wypadła przez okno! Całe szczęście, że to parter! (i po ostatnie)' Wracając do cosplayowych piersi... dzięki niebiosom istnieje internet, tam jest ich dużo! Nie zostaje mi nic innego jak napisać dalszą część historii.

      Zaraz po zakwaterowaniu, sprawdziliśmy plan zajęć. Nie wiedzieć czemu jednogłośnie ustaliliśmy, że idziemy na konkurs z wiedzy o literaturze fantasy i science fiction. Nie bierzcie nas przypadkiem za jakiś inteligentów, co czytają książki! O nie! My tylko chcieli pójść i popatrzeć jacy to ludzie mądrzy są i oczytani. Wyjąć pompony i kibicować. Niestety, pan prowadzący konkurs zwerbował nas, a my posłuszne cielaki poszliśmy na rzeź! Pytania leciały jak grad strzał na dzielnych spartan, broniących się w Termopilach! Tak samo jak i greccy herosi i myśmy ulegli. Mimo iż trzecie miejsce brzmi dumnie, tak już trochę mniej brzmi trzecie, a zarazem ostatnie! Z nowym doświadczeniem i wygraną książką ("Antylód", Stephen Baxter), dla ułaskawienia nadszarpniętych nerwów i zlasowania tych szarych komórek, których trzeba było użyć udaliśmy się na piwo. 
Sklep jak to sklep w małym mieście, bądź częściej na wsiach się takie zdarzają. Zamieszkały przez tubylców-pijaczków, pruderyjnie łypiących na każdą młodą dziewczynę wchodzącą do sklepu!
- A to taka młoda, śliczna dziewczyna i piwo pije?
- A co to za chopoki co nie płacą za zakupy damie?
- A dfeofh dsoh djohhhhhhfff (ten ja, już widać pijany)
Konsumpcja była szybsza niż skonsumowanie związku młodego małżeństwa dziewicy i prawiczka! Oczarowani chmielem i bąbelkami ruszyliśmy dalej. Nastał czas prelekcji! Na wstępnie kilka słów o bizarro i facecie co gwałcił się martwym drobiem, niezłe, nie powiem, ale kolejny wykład był lepszy! Historia powstania i rozwijania się cRPG. Fajnie, fajnie, przyjemnie, ale szkoda, że tak krótko. Z tą chwilą przyszedł czas na kolejne piwo. Znów do sklepu, potem na krawężnik i do dna!
Wróciliśmy w sam raz na ogłoszenie wyniku na strój czarownicy. Moim skromnym oczom najbardziej się podobał strój czarownicy z epoki pary, ale to tylko moje skromne zdanie, mej nad wyraz skromnej osoby. Zaczęło zmierzchać.
Teraz przyszedł czas na gry, Neuroshima Hex na pierwszy ogień. Jak to Agnieszka pięknie wyjaśnia zasady - wybiera się frakcję, buduje bazę i stara się zniszczyć przeciwnika zanim to on ciebie zniszczy. Podczas drugiej rozgrywki padło światło, ale to nie przeszkodziło w graniu dalej. Z pomocą przyszli organizatorzy i ich świeczki. W pierwszym rozdaniu wygrała Agnieszka, w drugim Michał, na trzecie nie było czasu, zamiast trzeciego poszliśmy (tak dla odmiany) na piwo!
Piwnych podróży na stację, w samych ciemnościach, nie ma co opisywać. Podróż była tak samo nudna jak nasze późniejsze hejterskie rozmowy o świecie, o znajomych i o nieznajomych. 
Ostatnio w jakimś mądrym miejscu wyczytałem, że piwo zawiera składniki pobudzające apetyt, więc nic dziwnego, że zgłodnieliśmy. 
Teraz przyszła kolej na czarną kartę na łamach historii, czarną jak smoła z dna piekielnego! Zamówiliśmy pizzę. Używając pięknego słowa, zasłyszanego daleko w przeszłości, w jednej z Krakowskich uliczek - ale nas ożydzili! W końcu co za człowiek bierze 8zł za dowóz i 1,50 za sos! Prawie dycha drożej! Nic to, już tam nie kupimy więcej!
Posileni, pełni werwy, zintegrowaliśmy się z resztą konwentowiczów i cała noc przegraliśmy w mafię. Całą? Nie! Przyszła i godzina na nas. Aga padła na materac, Michał na ławkę szkolną, a ja usiadłem obok i pilnując ich, zacząłem czytać. Przez chwilę poczułem się jak cieć chroniący antyków. Zabytkiem okazał się Reut, w momencie gdy grono rozwrzeszczanych nastolatek postanowiło zrobić sobie z nim zdjęcia "bo wygląda jak Syriusz z Harrego Pottera!" - krzyczały, "czy możemy?" - jasne, czemu nie, myślę, że Michał nie ma nic przeciwko! Ciekawe czy miał? I ciekawe czy wie o tym?

    Nawet nie wiem jak szybko minął następny dzień. Na start mocna kawa, prelekcje o RPGach kartkowych, telefon od Marcina.
- Cześć brat, ja z Basią właśnie przyjechaliśmy do Suchedniowa, gdzie ten konwent?
- Idź jak na Berezów!
- Ale to w prawo, czy w lewo?
- A gdzie jesteś?
- Na stacji!
- no to idź w stronę Berezowa!
- Ok.
Wyszedłem po nieboraczka. We trójkę wróciliśmy, przychodząc w samą porę, w porę mojej chwały! Konkurs filmowy! Mimo iż konkurencja okazała się całkiem mocna, nie wystraszyłem się! Stoczyliśmy bój! Ach! Co to była za bitwa! Kronikarze opisywali ją w ten sposób: "Zali nigdy, tyle piękna, trudu, rywalizacji i wspaniałości w jednym pojedynku, żaden mąż nie widział!". Wygrałem! Złoty wieniec ukoronował mą skroń, a dwa bilety do kina, gra Mafia i film "Nieustraszeni Pogromcy Wampirów", moją kieszeń. Niedługo potem wróciliśmy do Skarżyska.

środa, 26 czerwca 2013

Czwarta trzynaście, gdzieś tam.



     Nie wiedzieć czemu, postanowiłem wyjść. Nie normalnie, jak wszyscy, albo niektórzy wieczorami na spacer. To wyjście było inne. Może zmusił mnie do tego złoty, bombelkowy, napój marki Tyskie? Albo zachęciła pogoda? Przez cały dzień padało, przed chwilą przestało. Czy też samotność, chęć pogadania i napicia się z kimś... kimś innym niż bracia. Też mogła to być tęsknota za Krakowem, gdzie wychodzenie za dziesięć dwudziesta druga jest tak normalne jak to, że po zimie następuje wiosna. Chociaż z tą wiosną w tym roku było trochę inaczej.
     Nie chciałem zawracać mamie głowy - jest późno, a ja wychodzę! Cichcem zabrałem z przedpokoju buty, włożyłem telefon do kieszeni (bo może jakieś zdjęcie zrobię!) i wyszedłem przez okno.
  Wylądowałem na mokrym trawniku rękami do przodu. Wstałem i nie oglądając się za siebie wyszedłem na ulicę. W kebabie na przeciwko jak zwykle ktoś zamawiał.
– Baranina, w naleśniku... łagodny.
– A pani (wyraźny egipski akcent).
– Ja, nie, nie.
Była to parka dresów. Wysoki, przystojny, z obitą, łysą czachą on i nie za wysoka, blondyno-niewadomoco, z długimi tipsami ona. Gdzieś tam, obok stała czarna BeEma z przyciemnianymi szybami. Myślę - już upolowali jedzenie, to może nie będą się do mnie czepiać - miałem rację. Poszedłem dalej, dobrze mi znaną trasą. Skręciłem w drugą, od przedwcześnie zamkniętej Żabki, przecznicę.
 Dawno, dawno temu, kiedy Skarżysko jeszcze się rozwijało, ulica Stanisława Staszica miała być (tą!) ekskluzywną i najładniejszą. Tak samo jak ul. Sienkiewicza w Kielcach, albo ul. Piotrkowska w Łodzi. Oczywiście, nasza jest dużo krótsza i brzydka. Na dzień dzisiejszy jest tam sklep z czapkami, ale zamknięty i nie działający. Na przeciwko papierniczy, do którego zawsze chodziłem po kredki, bloki rysunkowe i czasami farbki do modeli, ale też już nie działa. Gdzieś po prawej (o dziwo) istniejąca restauracja wietnamska, a po samym środku, od zawsze (przynajmniej dla mnie) wyburzone, a zarazem pierwsze w historii Skarżyskie kino. Troszeczkę wcześniej znajduje się Cafe - lokalna pubo-kawiarnia, jedyna mi znana nie-speluna. Myślałem, a przynajmniej miałem nadzieje, że będzie otwarta i może spotkam jakąś przyjazną twarz. Niestety moje marzenia odbiły się od zakłódkowanych drzwi. Wpadł mi do głowy kolejny pomysł, wręcz szaleńczy!

     Niesiony chęcią zrobienia czegoś specjalnego, poszedłem w stronę dworca. Wiadukt wydawał się pusty i w rzeczywistości taki był. Spikerka, przez megafon zapowiedziała nadjeżdżający pociąg.
– Pociąg z @#$%sc do @$sd#$^ejj wje@#$ na tor #@^ przy peronie #$%#;, #^#&*;% kończy bieg.
Chyba miała kluski w buzi, a może to jednak te megafony tak dziwnie brzmią? Sam nie wiem...
   Dworzec świecił pustkami, przynajmniej z początku tak sądziłem. Gdy już wszedłem do pełnej majestatu poczekalni okazało się, że w lewym dolnym rogu (od wejscia) jest Pan Żul! Schował się skubany, myślał, że mnie nabierze, takie sztuczki to tylko na straż miejską działają! Tak się składa, że moje okulary mają permanentnie nałożone na siebie, zaklęcie wykrycia niewidzialnego. Nie miał szans. Postanowiłem uwiecznić tą chwilę, ale dopiero kilka minut później. Najpierw podszedłem do kasy biletowej. Pani kasjerka dziarsko plotkowała z koleżanką, nawet mnie nie zauważając.
– Przepraszam.
Tak troszeczkę cicho, aby nie zbudzić Pana Żula drzemiącego za mną na ławce, we własnym moczu. Nie usłyszała.
– Przepraszam.
Tym razem troszeczkę głośniej, ale też się nie udało. Puknąłem kilka razy w mikrofonik i pukanie ją zwabiło.  Odwróciła się, podeszła, usiadła i zapytała.
– Dokąd?
– Ja mam takie pytanie.
– Tak?
– O której odjeżdża najbliższy pociąg dokądkolwiek?
Nawet nie spojrzała na mnie, jakbym pytał o najzwyczajniejszą rzecz pod słońcem... no w tej chwili księżycem, tym za chmurami... jonosferą, egzosferą. Te 384000 kilometrów ode mnie.
– Najbliższy dopiero o czwartej trzynaście.
Oj, nie dobrze. Była dopiero dwudziesta trzecia. Nie uśmiechało mi się czekać pięciu godzin. Kolejny plan urozmaicenia życia odjechał, albo jeszcze się nie podstawił. No niestety, nie można mieć wszystkiego. Wychodząc zrobiłem dwa zdjęcia z myślą o opisaniu wydarzenia, niestety zbudziłem pana żula.

     Poszedłem dalej szukać szczęścia, teraz w stronę bloków. W oddali wył pies, obok trwała bójka, a zaraz przed walczącymi, jeszcze ktoś inny okradał samochód z alufelg. Niesiony chęcią zaspokojenia nudy podszedłem do złodzieja. Z każdym krokiem wydawało mi się - ja go chyba skądś kojarzę. O! Jak miło, kumpel z podstawówki. Przybiłem mu piątkę na powitanie. Wymieniliśmy życzliwe "co tam?", "dobrze, a u ciebie?", "też dobrze.". Ale nie udało nam się złapać tego samego kontaktu co kiedyś. Może dlatego, że zawsze graliśmy w jednej drużynie w nogę? Gwoli ścisłości, ja zawsze grałem w tej przegranej. Może, miał ukryty uraz, czy coś? Nie wiem, nie znam się na tym. Nieważne, poszedłem dalej. Okrążyłem jeden blok, potem drugi, przechodząc obok śmietnika starałem się nie przeszkadzać parze kochanków ukrytej w samochodzie. Zaczęło kropić. W tym momencie zadzwoniła mama.
– Kornel, gdzie jesteś?
– Ja, już wracam do domu.
– Dobrze, kiedy będziesz? I gdzie jesteś?
– Już wracam, zaraz będę.
Faktycznie zaraz byłem.

    Usiadłem przy stole. Zegarek wskazywał dwudziestą trzecią czterdzieści. Trochę mi było smutno. Na pocieszenie zjadłem odgrzewany obiad i posłuchałem super wiadomości mojego brata.
– Kornel, mam super wiadomość.
– Tak, jaką? Będę wujkiem?
– Wtedy bym się przecież nie cieszył. 
Poczekał chwilę, aż go zapytam.
– No co to, za wiadomość?
– W Zabrzu będę miał treningi od samego rana do nocy, z niewielkimi przerwami.
– Aha, to faktycznie fajnie.
– Chcesz herbaty, albo mięty?
Nie chciało mi się.
– Tak, miętę. Dzięki.
 Wypiłem do połowy, odstawiłem kubek na biurko i położyłem się spać. Na zewnątrz grzmiało, krople deszczu waliły o parapet. Gdzieś obok trafił piorun, podpalając dach. Dalej ktoś wpadł w poślizg i przejechał kota, a parka przechodząca pod moim oknem wyzywała się od tępych chujów, szmat i kurew. Ale to się już nie liczyło. Zasnąłem myśląc o tych, którzy będą jechać pociągiem o czwartej trzynaście, gdzieś tam.

piątek, 21 czerwca 2013

O zaoszczędzeniu 600zł, podróży do Kielc i pozbyciu się UPC.


      To ciekawe, że mój ostatni post był też z wyprawy do Kielc. Widać to miasto potrafi wzbudzić emocje godne opisania. Ale przejdźmy do rzeczy.

     Od jakiegoś czasu, czyli mniej więcej odkąd wyjechałem z Krakowa, staram się pozbyć UPC. Niestety los rzucający mi kłody pod nogi, nie chce rzucić frajera, który by zdjął ze mnie tę klątwę. Z kolei oficjalna rezygnacja łączyła by się z karą 600-set złotową. Wziąłem, więc płacę. Trudno moja głupota, nie pierwszy i nie ostatni raz. Ale w końcu pewnego dnia (tak to jest jedna z tych historii), dokładnie cztery dni temu, dostałem maila. Czytam go i czytam i aż uwierzyć nie mogę. Zmieniają usługi abonenckie! Super! Już wyjaśniam dlaczego. Wedle ichniejszych przepisów mogę się pozbyć tego cholerstwa, kiedy coś zmieniają. Zwlekałem trzy dni z telefonem do nich, aż w końcu wczoraj coś mnie bodło, więc dzwonię.
     Urocza melodyjka, każą mi czekać, choć nawet nie tak długo. W końcu usłyszałem głos konsultantki Eweliny. Wypytałem o szczegóły rezygnacji. Tak, mogę. Mam na to czas do 21 czerwca. WOW, no to w porę zadzwoniłem. Zapytała, czy przełączyć z działem rezygnacji.  Jasne, czemu nie! Jak mogę to od ręki załatwić, to bomba! Podałem swoje hasło i numer abonencki, po czym znów włączyła się melodyjka. Po jakiś dziesięciu minutach odszedłem od telefonu zostawiając go na głośnomówiący. Po dwudziestu zacząłem się niepokoić, kolejne pięć później usłyszałem automat: "niestety mamy cię w dupie, ale nikt nie odbierze". Dobra, dzwonię jeszcze raz. Dział obsługi klienta i o dziwo znowu pani Ewelina! Ze smutkiem wyjaśniłem, że nikt nie chce odebrać jak do nich dzwonię. W odpowiedzi dowiedziałem się, że mogę to wszystko załatwić przez internet. BOMBA! W końcu ktoś na to wpadł! Wchodzę na ich stronę i szukam i szukam i szukam... znalazłem info odnośnie Gry o Tron, kilka spotów z Pakosińską i informacje jak wysłać do nich sprzęt przez kuriera. Niestety nigdzie formularza rezygnacji. Dobra - postanawiam - jutro (znaczy dziś, bo wczoraj postanowiłem) jadę do Kielc, tam mają najbliższy punkt obsługi. 
     Całą noc przegraliśmy z bratem, drugim bratem, dziewczyną brata i kolegą dziewczyny brata, zarazem kolegą moich braci, rzecz jasna zarazem moim kolegą w Baldura. Reasumując, jak ktoś nie nadąża, była nas piątka osób, pięć komputerów, Baldur's Gate's II no i router, pożyczony z UPC.... ale nie o tym miałem pisać.


     Ciężko było rano wstać, nie dość, że duchota, to jeszcze niewiele snu. Tak to bywa jak się człowiek wczuje w grę, a my wczuci byliśmy za bardzo. Po zabiciu czerwonego smoka i ruszeniu na Twierdzę Strażnika, po kolei padaliśmy jak te komary co nas zagryźć chciały, ale udało się je wytłuc... przynajmniej większość, część... one od ręki, my ze zmęczenia. Niedługo potem zaczęło świtać.
     Zaspany, w amoku pakuję sprzęt do plecaka, sprawdzam o której mam pociąg i teraz najważniejsze - patrzę na portfel. Hmmm... coś iskrzy w mojej głowie, ale nie wiem co... nie chyba się nie przyda, przecież i tak nie jeżdżę ze zniżkami, więc dokumenty nie potrzebne, a kasę mam w kieszeni. Idę na pociąg i chwilę potem jadę. Skwar jak cholera, ale o dziwo, w wagonie działająca klima, o większe dziwo - i to taka prawdziwa klima, a nie otwierane okna! Siadłem po stronie gdzie nie świeciło słońce, wyjąłem książkę i kilka rozdziałów później byłem w Scyzorkowej stolicy. Nadal spiekota jak cholera. Z dworca na Grunwaldzką, potem na skrzyżowaniu w Jagiellońską, po dwudziestu minutach, w pełnym skwarze dotarłem na miejsce. Paskudny budynek sprzed czterdziestu lat, przed nim rozwalony parking o szaro-płycianym podłożu. Nie ma co opisywać, każdy wie jak wygląda stary, nie odnawiany PRL-owski biurowiec. Wchodzę. 
     Niestety nie mieli klimy. W kolejce przede mną stoi dwóch dziadków i gaworzy coś o naziemnej telewizji cyfrowej. Próbują sobie wyjaśnić temat. Chwile po tym jak przyszedłem, wchodzi starsze małżeństwo, ale cóż to była za para! Ona gruba, średniego wzrostu, na głowie trwała, włosy powinny być siwe, ale są zabarwione na czarno jakąś tanią farbą. Na pulchnej twarzy, wyrażającej wieczne marudzenie, ostry makijaż, bardzo mocno i na niebiesko podkreślający oczy. Teraz jej partner. Niski, łysy i bardzo szczupły, wręcz zasuszony dziadek. Wybrał się w sprawie, więc założył ładną odświętną koszulę... zapiętą na dwa ostatnie guziki... zaraz przy rozporku jego szortów. Stał tak, trzymał w ręku siatę i świecił gołą, czerwoną klatą na której gdzieniegdzie wystawały posiwiałe włoski. Nim zostałem obsłużony do całej zgrai dołączył kolejny delikwent. Średniego wzrostu, mężczyzna w wieku produktywnym, opalony, w czapce wędkarskiej, z obleśnym wąsem, w koszulce na ramiączkach, krótkich spodenkach, sandałach no i obowiązkowo w skarpetkach! Jak jego poprzednik też trzymał siatę ze swoim dobytkiem. Po namyśle... chyba jego wąs nie był aż tak obleśny, ale jako całokształt, podsycał wrażenie. W końcu przyszła kolej na obsłużenie mnie. Uśmiechnąłem się na przywitanie, w odpowiedzi dostałem ostre spojrzenie, jak na wariata. 
- Chcę zrezygnować z państwa usług.
- Dobrze, proszę podać imię, nazwisko na kogo jest zarejestrowana usługa...(bla, bla bla, wszystkie moje dane jako klienta). Hmmm, ale pan będzie musiał zapłacić karę.
- Ale mail mi przyszedł i tam było napisane co innego, coś o zmianie usług abonenckich, czy jakoś tak...
- To czemu się pan nie powołuje od razu! Przecież można to zrobić przez internet.
- Nie mogłem znaleźć formularza na państwa stronie.
- Dobrze to poproszę o dowód osobisty.
- Nie mam przy sobie, mam jedynie umowę, numer klienta, mogę podać mój pesel i numer dowodu, ale jego samego niestety nie mam.
Tylko wzruszyła ramionami.
- Ale mogę podać przecież to wszystko!
- Niestety, bez dowodu tego nie mogę załatwić.
- Zaraz, zaraz. Więc, teoretycznie jakbym wyjął teraz laptopa i przy pani zalogował się na waszą stronę i tam wpisał te wszystkie rzeczy to wtedy zgłoszenie byłoby przyjęte?
- Tak.
- A jak podam je teraz, tu, pani, to nic z tego.
- Niestety, ale takie mamy zasady.


     Michał nie był zachwycony jak do niego zadzwoniłem. Właśnie pożegnał się z Agnieszką i miał iść dalej spać.
- Cześć brat, potrzebuję cię!
- Co jest? - Słyszę zaspany głos.
- Chcesz zjeść obiad w Kielcach, ja stawiam!
- Daj mi spokój, idę na trening.
- Bo wiesz... zapomniałem dowodu.
- Co! Pogrzało cię!
Tu następuje chwila ciszy, brat się przemieszcza do pokoju.
- Zapomniałeś całego portfela, głupi jesteś!
- To jak przyjedziesz?
- Jak mogłeś zapomnieć portfela?
- Stawiam obiad, na mój koszt!
- No dobra, o dwunastej piętnaście mam pociąg, ale posprzątasz jeszcze pokój.
Dobrze, że był na tyle zaspany, by nie wymyślić gorszych warunków. Diablo gorącą trasą wróciłem na dworzec. Rozgościłem się na ławce, wyjąłem książkę i zacząłem czytać. Po trzynastej brat był na miejscu. Z  początku jeszcze wkurzony, ale perspektywa darmowego obiadu i frytek o których marudził już od kilku dni poprawiła atmosferę. Przez upałem, tnące słońce, nad Kielcami przedarliśmy się z dworca z powrotem do punktu UPC.
A to cieszący się Michał, już w Kielcach,  na wieść o obiedzie,
 zaraz po wręczeniu mi portfela. (przyp. autora).

- Tym razem mam dowód!
Czy ja zauważyłem mały uśmiech... TAK! Uśmiechnęła się, jest git!
- A nie opłacało się panu zrobić to przez internet?
- Jestem ze Skarżyska, wie pani nie opłacało mi się wracać.
- Aha, rozumiem. - Żadnych już pytań, faktycznie zrozumiała.
Podpisałem rezygnację i już chcę wyciągnąć z plecaka sprzęt i go oddać, kiedy słyszę.
- Ale dekodery, to tylko przez kuriera.
- Nie mogę tu?
- Nie, tylko kurierem. Na pana rezygnacji jest podany numer do niego. Proszę się nie martwić to na nasz koszt.
No niestety, nie mogę oddać ich sprzętu w jednej z ich siedzib. Skoro koniecznie chcą zapłacić za przewóz , trudno, nie moja sprawa, chociaż i tak uważam, że to dziwne.


     Przepoceni, odwodnieni, ale szczęśliwi (przynajmniej ja), poszliśmy na obiecany obiad do Sphinxa. Knajpa załadowana małżeństwami i parami. Usadowiliśmy na przeciwko siebie. Brat zamówił filet z kurczaka, frytki i dużą wodę, ja spaghetti carbonara. Kelner wziął nas za duet gejów, więc wodę podał z dwoma słomkami skierowanymi jedną w brata stronę, druga w moją.
 Wracając do Skarżyska skończyłem czytać książkę.