środa, 26 czerwca 2013

Czwarta trzynaście, gdzieś tam.



     Nie wiedzieć czemu, postanowiłem wyjść. Nie normalnie, jak wszyscy, albo niektórzy wieczorami na spacer. To wyjście było inne. Może zmusił mnie do tego złoty, bombelkowy, napój marki Tyskie? Albo zachęciła pogoda? Przez cały dzień padało, przed chwilą przestało. Czy też samotność, chęć pogadania i napicia się z kimś... kimś innym niż bracia. Też mogła to być tęsknota za Krakowem, gdzie wychodzenie za dziesięć dwudziesta druga jest tak normalne jak to, że po zimie następuje wiosna. Chociaż z tą wiosną w tym roku było trochę inaczej.
     Nie chciałem zawracać mamie głowy - jest późno, a ja wychodzę! Cichcem zabrałem z przedpokoju buty, włożyłem telefon do kieszeni (bo może jakieś zdjęcie zrobię!) i wyszedłem przez okno.
  Wylądowałem na mokrym trawniku rękami do przodu. Wstałem i nie oglądając się za siebie wyszedłem na ulicę. W kebabie na przeciwko jak zwykle ktoś zamawiał.
– Baranina, w naleśniku... łagodny.
– A pani (wyraźny egipski akcent).
– Ja, nie, nie.
Była to parka dresów. Wysoki, przystojny, z obitą, łysą czachą on i nie za wysoka, blondyno-niewadomoco, z długimi tipsami ona. Gdzieś tam, obok stała czarna BeEma z przyciemnianymi szybami. Myślę - już upolowali jedzenie, to może nie będą się do mnie czepiać - miałem rację. Poszedłem dalej, dobrze mi znaną trasą. Skręciłem w drugą, od przedwcześnie zamkniętej Żabki, przecznicę.
 Dawno, dawno temu, kiedy Skarżysko jeszcze się rozwijało, ulica Stanisława Staszica miała być (tą!) ekskluzywną i najładniejszą. Tak samo jak ul. Sienkiewicza w Kielcach, albo ul. Piotrkowska w Łodzi. Oczywiście, nasza jest dużo krótsza i brzydka. Na dzień dzisiejszy jest tam sklep z czapkami, ale zamknięty i nie działający. Na przeciwko papierniczy, do którego zawsze chodziłem po kredki, bloki rysunkowe i czasami farbki do modeli, ale też już nie działa. Gdzieś po prawej (o dziwo) istniejąca restauracja wietnamska, a po samym środku, od zawsze (przynajmniej dla mnie) wyburzone, a zarazem pierwsze w historii Skarżyskie kino. Troszeczkę wcześniej znajduje się Cafe - lokalna pubo-kawiarnia, jedyna mi znana nie-speluna. Myślałem, a przynajmniej miałem nadzieje, że będzie otwarta i może spotkam jakąś przyjazną twarz. Niestety moje marzenia odbiły się od zakłódkowanych drzwi. Wpadł mi do głowy kolejny pomysł, wręcz szaleńczy!

     Niesiony chęcią zrobienia czegoś specjalnego, poszedłem w stronę dworca. Wiadukt wydawał się pusty i w rzeczywistości taki był. Spikerka, przez megafon zapowiedziała nadjeżdżający pociąg.
– Pociąg z @#$%sc do @$sd#$^ejj wje@#$ na tor #@^ przy peronie #$%#;, #^#&*;% kończy bieg.
Chyba miała kluski w buzi, a może to jednak te megafony tak dziwnie brzmią? Sam nie wiem...
   Dworzec świecił pustkami, przynajmniej z początku tak sądziłem. Gdy już wszedłem do pełnej majestatu poczekalni okazało się, że w lewym dolnym rogu (od wejscia) jest Pan Żul! Schował się skubany, myślał, że mnie nabierze, takie sztuczki to tylko na straż miejską działają! Tak się składa, że moje okulary mają permanentnie nałożone na siebie, zaklęcie wykrycia niewidzialnego. Nie miał szans. Postanowiłem uwiecznić tą chwilę, ale dopiero kilka minut później. Najpierw podszedłem do kasy biletowej. Pani kasjerka dziarsko plotkowała z koleżanką, nawet mnie nie zauważając.
– Przepraszam.
Tak troszeczkę cicho, aby nie zbudzić Pana Żula drzemiącego za mną na ławce, we własnym moczu. Nie usłyszała.
– Przepraszam.
Tym razem troszeczkę głośniej, ale też się nie udało. Puknąłem kilka razy w mikrofonik i pukanie ją zwabiło.  Odwróciła się, podeszła, usiadła i zapytała.
– Dokąd?
– Ja mam takie pytanie.
– Tak?
– O której odjeżdża najbliższy pociąg dokądkolwiek?
Nawet nie spojrzała na mnie, jakbym pytał o najzwyczajniejszą rzecz pod słońcem... no w tej chwili księżycem, tym za chmurami... jonosferą, egzosferą. Te 384000 kilometrów ode mnie.
– Najbliższy dopiero o czwartej trzynaście.
Oj, nie dobrze. Była dopiero dwudziesta trzecia. Nie uśmiechało mi się czekać pięciu godzin. Kolejny plan urozmaicenia życia odjechał, albo jeszcze się nie podstawił. No niestety, nie można mieć wszystkiego. Wychodząc zrobiłem dwa zdjęcia z myślą o opisaniu wydarzenia, niestety zbudziłem pana żula.

     Poszedłem dalej szukać szczęścia, teraz w stronę bloków. W oddali wył pies, obok trwała bójka, a zaraz przed walczącymi, jeszcze ktoś inny okradał samochód z alufelg. Niesiony chęcią zaspokojenia nudy podszedłem do złodzieja. Z każdym krokiem wydawało mi się - ja go chyba skądś kojarzę. O! Jak miło, kumpel z podstawówki. Przybiłem mu piątkę na powitanie. Wymieniliśmy życzliwe "co tam?", "dobrze, a u ciebie?", "też dobrze.". Ale nie udało nam się złapać tego samego kontaktu co kiedyś. Może dlatego, że zawsze graliśmy w jednej drużynie w nogę? Gwoli ścisłości, ja zawsze grałem w tej przegranej. Może, miał ukryty uraz, czy coś? Nie wiem, nie znam się na tym. Nieważne, poszedłem dalej. Okrążyłem jeden blok, potem drugi, przechodząc obok śmietnika starałem się nie przeszkadzać parze kochanków ukrytej w samochodzie. Zaczęło kropić. W tym momencie zadzwoniła mama.
– Kornel, gdzie jesteś?
– Ja, już wracam do domu.
– Dobrze, kiedy będziesz? I gdzie jesteś?
– Już wracam, zaraz będę.
Faktycznie zaraz byłem.

    Usiadłem przy stole. Zegarek wskazywał dwudziestą trzecią czterdzieści. Trochę mi było smutno. Na pocieszenie zjadłem odgrzewany obiad i posłuchałem super wiadomości mojego brata.
– Kornel, mam super wiadomość.
– Tak, jaką? Będę wujkiem?
– Wtedy bym się przecież nie cieszył. 
Poczekał chwilę, aż go zapytam.
– No co to, za wiadomość?
– W Zabrzu będę miał treningi od samego rana do nocy, z niewielkimi przerwami.
– Aha, to faktycznie fajnie.
– Chcesz herbaty, albo mięty?
Nie chciało mi się.
– Tak, miętę. Dzięki.
 Wypiłem do połowy, odstawiłem kubek na biurko i położyłem się spać. Na zewnątrz grzmiało, krople deszczu waliły o parapet. Gdzieś obok trafił piorun, podpalając dach. Dalej ktoś wpadł w poślizg i przejechał kota, a parka przechodząca pod moim oknem wyzywała się od tępych chujów, szmat i kurew. Ale to się już nie liczyło. Zasnąłem myśląc o tych, którzy będą jechać pociągiem o czwartej trzynaście, gdzieś tam.