wtorek, 13 lipca 2010

Wakacje

Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem wakacji. Począwszy od pobudki, którą sprezentowali mi Szymon i Magda, rozmawiający w swoim pokoju... nie mają litości, mogli by o tak barbarzyńskich godzinach być ciszej, wstanie o 13, po 12 godzinach snu jest naprawdę bardzo ciężkie. Niedługo potem, postanowiliśmy przygotować obiad. Standardowo - ryż, kurczak i warzywa, plus bonus w postaci deseru - lody i arbuz. Wszystko przygotowane z sercem, taktem i smakiem. Przy obiedzie nie mogło zabraknąć coli. Cały posiłek został skonsumowany na świeżym powietrzu, przy muzyce Janerki płynącej przez okno pokoju Szymona. Bardzo przyjemny czas, nic nie mogło go zachwiać, ale jednak tak się stało. Totalnie zrujnowany, zburzony przez pomysł pójścia na Zakrzówek. Z przyjemnego letniego obiadu, stworzył niesamowity wakacyjny klimat. Sama podróż odbyła się bez większych ekscesów, prócz konsolidacji z Magdaleną, poprzez zdjęcie butów. Niestety, biedaczysko, przyszła do nas w szpilkach, totalnie nie zdając sobie sprawy, że wylądujemy na skałkach, a tam musiała je zdjąć. Więc wszyscy weseli i bosi dotarliśmy na naszą miejscówę.
Woda była idealna, co zmusiło nas do wykorzystania tego czasu jak najbardziej się tylko da. Skoki do wody, rzucanie się piłką i pływanie wte i we wte. Pod koniec uciekli mi gdzieś, więc pozostałem sam na skale rozmyślając o sensie życia, gdy doszedłem do konsensusu, postanowiłem do nich dołączyć. Znajdowali się na zalanym molo, gdzie siedząc na ławce, a zarazem w wodzie po kolana rozmawiali. Jak tylko tam się zjawiłem padło pytanie. "Co Ci przypomina to miejsce?". Osobiście widziałem tam Kostarykę, oni zaś Wenecję i Tajlandię. Niedługo potem powróciliśmy do naszych rzeczy. Łajzy komary zaczęły gryźć, ja miałem 5, słownie pięć nie odebranych połączeń od "asia sis sim" i wszyscy byliśmy głodni. Ten stan mógł spowodować tylko jedną nieodwracalną decyzję, powrót do domu po drodze zahaczając o sklep.
Mieszkanie niestety się nie zmieniło, ciągle jest brudne i w fazie remontu. Ale gdy rozmowa się potoczyła, a Szymon wziął gitarę bez problemy było o tym zapomnieć. Pogrążyłem się myślami w dalekiej przeszłości, kiedy to w takie dni jak ten jeździliśmy z ojcem i braćmi na działkę. Michał i tata na tandemie, a ja z marcinem na szych komunijnych góralach. W zasadzie, to bardziej Marcina był komunijny, mój tylko kupiony za pieniądze z imprezy. Po drodze zawsze zatrzymywaliśmy się przy zalewie na kilkanaście minut, w wiadomym celu. Przy wychodzeniu z wody, kombinowaliśmy jak by tu zrobić tratwę. Pomysł był zawsze jeden, połączyć ze sobą plastikowe butelki i za pomącą ich dopłynąć na wyspę. Na działce zawsze się coś działo, to zawsze były najlepsze wakacje, tylko wtedy nie myśleliśmy tak o nich. Za dnia strzelanie z łuku, gra w piłkę, chodzenie na jagody, grzyby, wyprawy do sklepu oddalonego o kilka kilometrów, czasami łowienie ryb. Wieczorem ognisko, do którego trzeba było koniecznie zdobyć ziemniaki z tajemniczego i mrocznego miejsca zwanego ziemianką. Pewnego razu, gdy z Michałem poszliśmy na tą wyprawę odkryliśmy nowy gatunek mrówek - żółte, które umiały piszczeć odwłokami, potem zawsze nas one pasjonowały i przy każdy wolnym czasie obserwowaliśmy je, zazwyczaj trwało nie za długo bo nagle któryś z nas zaczynał zabawę w berka, tu już nie było przeproś, berek i chowany to gry mojego dziećiństwa, jedna za dnia druga jak już było ciemno. Po powrocie do szopy, składziku, czy jak by nie nazwać tego miejsca gdzie spędzaliśmy noc, towarzyszyły nam rozgrywki w makao, radio - chyba trójka i czasami ojciec czytał nam coś do poduszki, najbardziej pamiętam Pachnidło, szczególnie moment gdy główny bohater został zjedzony przez otaczających go ludzi.
Dzisiaj właśnie tak pachniało, jak wieczór na działce, jutro rozmowa o pracę. Zadecyduje ona czy zostaję w Krakowie, czy wyjeżdzam do Holandii, liczę na zostanie.